Założyłem kiedyś taki watek, ale w sumie nie opisałem żadnej ciekawej trasy w nim - może dlatego że moja praca nieco się ustabilizowała i duże trasy, pow. 1000km robię dosyć rzadko. Czasem jednak takie maratony się trafiają i jeden z nich postanowiłem opisać. Była to trasa z gatunku tych, o których mogę powiedzieć: "w życiu nie ma nic za darmo" - praca może i fajna, ale czasem trzeba naprawdę dać z siebie sporo. Aha, zdjęć nie będzie, mam jakieś z komórki, ale jakość fatalna.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jako że dzień wcześniej wróciłem z innego maratonu (całe szczęście jednodniowego) o godz. 1:30, tym samym należy mi się 10 godzin odpoczynku. Mimo tego wstaję już o 7:30 - mój kilkumiesięczny synek nie daje mi pospać. Kawa i kanapki na drogę, wytaczam bolida z garażu i ruszam. Jest 11:25. Pierwszy punkt to obiekt w Ostrowie Wlkp, muszę być tam najpóźniej o 14:30, więc przelatuję przez całe miasto i w Komornikach wbijam się na autostradę w kierunku na Wawę. Pierwszy plus wyjazdu o tak dziwnej godzinie - korki jeśli nawet są, to nieduże. Nie obyło się jednak bez problemów - na zjeździe na autostradę na Nowy Tomyśl rozkraczyła się jakaś stara scania bez naczepy, omijam więc korek na dojeździe jadąc "tyłami". Autostrada sama w sobie nic ciekawego, standardowo na bramkach komitet powitalny w postaci policji i celnej, więc dla świętego spokoju stosuję się do znaków ograniczenia prędkości przed bramkami (kiedyś za późno zauważyłem że stoją i celowo zjechałem na pierwszą bramkę od lewej, ale kiedy wyjeżdżałem, cwaniak przebiegł z lizakiem przez wszystkie pasy i zgarnął mnie na bok). Bez przygód dojeżdżam do Wrześni, gdzie na rondzie odbijam na 15-stkę, by zaraz za pierwszą miejscowością odbić na moją ulubioną 442-kę. Droga jest fajna, bo niebiescy zaglądają tam rzadko, nie jedzie się może szybko, ale za to płynnie. W Gizałkach odbijam na Grab, a następnie na Pleszew, niebieskich wciąż nie widać i dobrze, bo na „białej” aut z radiem jak na lekarstwo. W Pleszewie małe zakupy w otwartym niedawno koło Shell-a Kauflandzie – podświadomie wyczuwałem że to będzie długi dzień. Od Pleszewa do Ostrowa typowe „polskie drogi” – auto za autem, prędkość przelotowa spada do 70-80. Zdaję sobie sprawę że obrana przeze mnie droga nie jest najkrótsza, ale wygodnie się jedzie i podejrzewam że szybciej niż przez zakorkowany Stęszew i Jarocin, a nadkładam tylko 10 km.
W Ostrowie na pierwszym punkcie jestem o 14:00, na liczniku przybyło 146 km, czyli nic nadzwyczajnego. Naprawiam UPS-a, kasę fiskalną, „stawiam” serwer, czyli naprawiam bazę danych po awarii. Jest nieźle, po uporaniu się z papierologią o 18.15 wyjeżdżam na kolejny punkt, oddalony o zaledwie 2 km. Tu już jest gorzej – liczyłem na szybką robotę, a z uszkodzonym dystrybutorem LPG walczę do 21:40, ponosząc zresztą druzgocącą klęskę
No niestety, z pustego i Salomon nie naleje, awaria jest poważna i trzeba ściągnąć części od producenta. Podczas gdy ogarniam papiery, zaczyna się. Jednocześnie dostaję dyspozycję wyjazdu do Świecka i do Kościana. Sprawdzam czasy reakcji: Kościan 18:00 dnia następnego, ale Świecko już kiepsko bo 2:00 w nocy. ” Awaria systemu, brak sprzedaży” – takie literki ukazują mi się na ekranie telefonu. Będąc w Ostrowie w życiu nie zdążę, może zdążę dojechać, ale na pewno nie usunąć awarię. Ruszając dzwonię jeszcze na stację i próbuję paru „sztuczek” (włącz to, wyłącz tamto, wciśnij to), ale nie daje to nic. Jest 21:55.
Wracam tą samą trasą, czyli Ostrów-Pleszew-Września. Jest późny wieczór, aut na drodze mało, warunki dobre, fajnie się jedzie. We Wrześni wpadam na autostradę i gaz do rury – na Nowy Tomyśl. Tym razem pierwsze bramki czyste, przed drugimi na lewy pas po którym śmigam z prędkością zbliżoną do maksymalnej dozwolonej wjeżdża gwałtownie jakiś bus z lawetą i autem na niej. Oczywiście bez kierunku, czym zmusza mnie do gwałtownego hamowania. Widać uznał że odrobinę adrenaliny w środku nocy pomoże mi lepiej walczyć ze zmęczeniem
Co tam, cisnę dalej. W Nowym Tomyślu zjeżdżam z bany i jadę dalej dwójką, na której z powodu nocnej pory ruch jest całkiem znośny. Za Rzepinem mam okazję podziwiać dzieło naszych zdolnych budowniczych – ciekawe czy wydziergają tą autostradę do końca roku. Normalnie za dnia nie jeżdżę tamtędy – za duży pieprznik. W końcu o 1:55 docieram do Świecka. W tym momencie mam już za sobą 14,5 godzin pracy i przejechane 452 km. Jestem już nieco zmęczony, zaczynam więc od kawy
Robota przeciąga mi się do ok. piątej – nastąpiła poważna awaria. W końcu puszczam testy i stacja zaczyna sprzedawać. Jest fajnie, nawet już jasno się zrobiło. Jak zwykle piszę papiery, organizuję sobie półlitrowy kubek z McSracza i napełniam go w całości kawą z ekspresu
Kiedy wyjeżdżam ze stacji jest równo 6:00. Boję się policzyć ile to już godzin jestem na nogach, ale kawa działa. Teoretycznie powinienem w tym momencie pójść spać, ale nie mam możliwości spania w aucie (chyba że na siedzeniach), a z pewnych względów których wolałbym nie opisywać na forum, nie chciałem brać hotelu. Postanowiłem więc dojechać do Poznania i tam się wyspać, tym bardziej że po wypiciu połowy zawartości kubka czułem się całkiem nieźle. Ranne ptaszki ćwierkają, a ja przy dźwiękach ulubionej muzyki pociskam na Skwierzynę. W okolicach Ośna licznik przeskakuje z 299.999 na 300.000, co oczywiście uwieczniam komórką. Niestety, kawowy power zaczyna szybko wyparowywać i gdzieś na 22-ce, między Krzeszycami a odbiciem na Gorzów, zjeżdżam na parking leśny i zasypiam na fotelach. Jest ok. 7, przekulane 519 km.
O 11 budzi mnie telefon – jestem wściekły, no super się wyspałem, całe 4 godziny. Maratonu ciąg dalszy. Oprócz Kościana z dnia wczorajszego, mam teraz jeszcze jeden obiekt w Poznaniu (pilnie, do 15:00), oraz… Kalisz (do 16:00). Aby rozruszać zdrętwiałe ręce i nogi, urządzam sobie krótką przebieżkę po lesie. A co
I tak nie zdążę. O 11.15 startuję w kierunku Poznania. Miałem w planie jechać przez Pniewy starą dwójką, ale że znów czas nagli, w Gorzyniu odbijam na Miedzichowo i wpadam na banę. W Poznaniu zjeżdżam ostatnim zjazdem i na „katowickiej” na Shell-u zjadam śniadanio-lunch, czyli dwa hot-dogi. Korzystając z tego, że na stacji są przysznice, biorę „zestaw kibica” (zapasowa szczoteczka do zębów plus pasta, co by nie zabić nikogo własnym oddechem, do tego czysta koszulka i zmiana bielizny) i idę się wykąpać. Niby mogłem pojechać do domu, ale mieszkam na drugim końcu miasta, a stację na którą zmierzałem miałem pod nosem. O 14:05 melduję się na obiekcie, stan licznika – 657 km. Tutaj idzie mi całkiem sprawnie i już o 15:00 jadę dalej. Na BP tankuję pod korek bolida, oraz mój kubek do kawy. No to jadziem na Kalisz. Częściowo powtarzam drogę z wczoraj, czyli baną do Wrześni, a następnie 15 i 442 do samego Kalisza. Na miejscu jestem 17:05, kilometraż – 783 km. O dziwo czuję się całkiem nieźle, te 4 godziny snu nieźle mnie zregenerowały. I tym razem naprawa okazała się dosyć prosta, szybko piszę więc papiery i jadę dalej. 17:50 wyjeżdżam z Kalisza, kierując się na Jarocin, a dalej na Kościan. Zwiedzam trochę „żółtych”, lubię takie drogi o ile stan asfaltu nie powoduje wypadanie plomb z zębów. Do Kościana wpadam o 19:55 – 906 km. Godzina rzeźbienia w kabelkach znużyła mnie, marzyłem o tym by położyć się już do wyrka uprzednio aplikując sobie zimnego browara ale nic to, dam radę. O 21 wyjeżdżam do Poznania. Zjeżdżam na bazę o 21:50, rozładowuję parę niepotrzebnych już klamotów, które mi się nazbierały przez ostatnie dwa dni, po czym na dobicie dostaję jeszcze dyspozycję wyjazdu do Przeźmierowa. Biorę to Przeźmierowo rzutem na taśmę, przemykam przez puste o tej porze miasto i na miejscu jestem równo o 22:30. Po restarcie kilku urządzeń i potraktowaniu jednego lutownicą, o 23:10 wyjeżdżam z Przeźmierowa i dobijam do domu o 23:35. Bilans – nakulane 1005 km, godziny boję się policzyć, przesłuchane kilka nowych płyt i jeden audiobook.