Czwartek, 30 czerwca
Obudziłem się około 10:30. Tata jeszcze spał. Zszedłem z górnego wyra, ubrałem się i wyszedłem na dwór. Trzeba było się przewietrzyć, chociaż jak na „patelnię”, na której staliśmy to nie było jeszcze tak tragicznie. Na końcu poprzedniej części pisałem, że gdy przyjechaliśmy to cały parking zapełniony był samochodami. Rano oprócz nas stały jeszcze 2 naczepy, które czekały na ciężarówki i Litwin, który był niebieskim DAFem Pozamykał okna i chłodził się klimą, bo silnik chodził dość długi czas. Spacerowałem sobie po parkingu i z nudów robiłem zdjęcia. Awizo wstępnie mieliśmy na godzinę 14:30.
Później wstał tata. Odpaliłem laptopa i spróbowałem złapać Internet, lecz bezskutecznie. Postanowiliśmy zrobić jakieś śniadanko. Zrobiliśmy herbatkę i wyjęliśmy z lodówki trochę prowiantu.
Podczas gdy jedliśmy przyjechał na parking jeden Polak. Od razu po zaparkowaniu wyszedł z kabiny i przyszedł do nas się przywitać. Awizację miał dopiero następnego dnia o 6:00 rano. Zajadaliśmy i rozmawialiśmy z panem cały czas. Bardzo sympatyczny kierowca, który jak to czyta to pozdrawiam Go.
Na zakład wjechaliśmy około 14:00. Tata poszedł do biura, a ja do ubikacji. Mieliśmy w planach się wykąpać, ale jak na złość prysznice były akurat w remoncie. Posiedzieliśmy jeszcze trochę w biurze, tata podszedł drugi raz do okienka i powiedziano nam, by podstawiać się pod rampę 314. Podstawiliśmy się i około 15 minut czekaliśmy na wózkowego, a raczej wózkową, bo rozładowywała nas Włoszka. Przyznam, że na tej firmie wózkami widłowymi jeździło trochę kobiet.
Rozładowali nas koło 17:00. Wyjechaliśmy na parking przed firmę pożegnać się z panem z Volva i pojechaliśmy szukać parkingu. Mieliśmy nadzieję, że uda się załadować tego dnia i wrócić do domu na niedzielę, ale niestety. Pojechaliśmy w kierunku Cremony na Autogrilla znajdującego się przed samym miastem. W międzyczasie zatrzymaliśmy się jeszcze w supermarkecie i zrobiliśmy zakupy, ponieważ nie wiadomo ile byśmy stali. Jak się okazało słusznie zrobiliśmy, ponieważ byliśmy skazani na czterodniowe wakacje pod Cremoną.
Zajechaliśmy na Autogrilla razem z kierowcą z rzeszowskiego SpedCaru. Pochodziliśmy po parkingu, popatrzyliśmy co jest ciekawego w budynkach i wróciliśmy do aut. Zamontowaliśmy ViaTolla i zadzwoniliśmy do mamy. W międzyczasie przyjechały 2 auta od Adampolu. Resztę dnia spędziliśmy w pięciu. Wieczorem przyszedł do nas jeszcze jeden Polak jeżdżący u Anglika i tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy na różne tematy. Pozdrowienia dla wszystkich panów.
Wieczorem poszedłem się wykąpać. Ogólnie popołudnie i wieczór były bardzo zabawne, ale to już dużo by pisać, trzeba było przy tym być.
Rozeszliśmy się przed północą, każdy do swojego „domu na kółkach”.
Piątek, sobota, niedziela, 1-3 lipca
3 dni spędziliśmy na parkingu. Myśleliśmy nad odczepieniem naczepy i pojechaniu gdzieś na miasto albo nad jakąś wodę, ale doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu, ponieważ w okolicy nie ma nic ciekawego. Dojechało jeszcze dwóch Polaków, ale właściwie każdy spędził weekend w swoim aucie.
Nie będę opisywał dokładnie każdego dnia, ponieważ tak naprawdę nie ma co opisywać. Siedzenie, rozmawianie, słuchanie radia, oglądanie filmów, jedzenie, prysznic, fotografowanie i tak w kółko. Tyle dobrego, że była ładna pogoda, więc nie trzeba było całego weekendu spędzać w kabinie.
Poniedziałek, 4 lipca
Rano wstałem, wypiliśmy po herbatce i poszedłem się wykąpać. Kiedy wróciłem tata od razu powiedział mi, że mamy ładunek. Miejscowość to Sassuolo koło Modeny. Zamiana, tata poszedł się kąpać, a ja siedziałem w Volvie. Pograłem na laptopie, obejrzałem kawałek filmu i wrócił tata. Odpalaliśmy Volvo i ogień na tłoki w kierunku Modeny! Na pierwszym foto widać na górze ile łącznie godzin staliśmy czekając na ładunek. Droga mijała bez przeszkód, ale jak miało by być inaczej, skoro prawie cały czas 3 pasy. Chwila i byliśmy na miejscu. Dojazd nieciekawy, ale udało się. Zatrzymaliśmy się, tata wziął papiery i poszedł się dowiadywać. Generalnie mieliśmy ładować się dopiero we wtorek, ale czemu nie spytać czy daliby radę dzisiaj? Tata wrócił i powiedział, że mamy czekać, bo ktoś po nas przyjdzie. Wypiliśmy herbatę i chodziliśmy koło auta. W międzyczasie przyjechał MAN TGX na duńskich numerach. Siedzimy, a tu przychodzi kierowca i mówi „Cześć kolego”. Okazało się, że to Polak jeżdżący u drugiego Polaka mającego firmę w Danii. Początkowo myśleliśmy, że przywiózł nasz ładunek, ale później okazało się, że jednak nie. Przyszedł po nas Italianiec i mówił, żeby wjeżdżać na halę. Myślałem, żeby zrobić zdjęcie, ale tata mówił, żeby lepiej nie biegać z aparatem, bo to zakład pracy i żeby nie było problemów. Zgodziłem się i wszedłem do kabiny dokończyć film. Jeszcze się nie skończył, a tata już przychodzi, że załadowane. Wyjechaliśmy za firmę i znowu stanęliśmy na uliczce. Mówili, żeby za 20 minut przyjść po dokumenty przewozowe. Po odebraniu wszystkiego ruszyliśmy w kierunku Campogalliano (obrzeża Modeny) na odprawę celną. Dojechaliśmy do celu i w oczy od razu rzuciły się różne narodowości. Ciężarówki z każdej części Europy, a także takie egzotyki jak Irak, Iran, Turcja, Albania itp. Było trochę czasu, więc poszliśmy z tatą do supermarketu naprzeciwko zakładu celnego. Postanowiliśmy zrobić mamie prezent w postaci nowego żelazka. Kupiliśmy je, później poszliśmy po nowy chleb i poszliśmy po papiery. Powiedziano nam, że jeszcze z pół godzinki. Wróciliśmy więc do Volva i zrobiliśmy kolacyjkę, ponieważ przed nami pół nocy jazdy. Jedliśmy, a tata w międzyczasie poszedł po papiery. Przyszedł do nas lekko podgazowany i uradowany Rumun i spytał nas czy będziemy stać całą noc. Było ich tam trochę, więc chłopaki zrobili sobie imprezkę i nie chcieli, żeby ktoś im huczał w nocy.
Odpowiedzieliśmy, że zaraz jedziemy i spokojna głowa. Skończyliśmy jeść, umyliśmy naczynia, wszystko ładnie poukładaliśmy i ruszyliśmy.
W końcu do domu. Planowaliśmy do końca czasu przejechać całą Słowenię, a chociaż jej większość. Słońce powoli zachodziło, a my przemierzaliśmy Italię zajadając się czekoladą, którą również zakupiliśmy w markecie. A co, czasem trzeba sobie pozwolić na trochę słodyczy.
Kierowaliśmy się na Bolonię, Padovę, Wenecję i granicę w Goricy. Wszystko mijało spokojnie i nie szło się do niczego przyczepić. 45-tka wyszła nam na ostatnich bramkach we Włoszech. W sumie zostało jeszcze kilkanaście minut, ale w okolicach granicy są przebudowy i nie byłoby gdzie się zatrzymać. Staliśmy 45 minut, a ja przypomniałem sobie o jednym batoniku, który leżał w lodówce. Wyjęliśmy go, podzieliliśmy się i zjedliśmy. Po przeciwnej stronie włoska policja ściągała ciężarówki do kontroli. Z jednym Polakiem chyba gdzieś pojechali, bo zatrzymali go, obeszli wkoło i za moment nie było ani jednych ani drugich.
Wtorek, 5 lipca
Przed północą ruszyliśmy. Zostało jeszcze 4,5 godziny jazdy. Nocą droga leciała szybciutko. Jedyną przeszkodą były przebudowy na granicy, które prawdę mówiąc zamotały tacie w głowie. Na szczęście nic nie pokręcił i po chwili byliśmy na bramkach, już w Słowenii. Doładowaliśmy ABC (słoweńskie myto) i pogrzaliśmy dalej. Szkoda tylko, że jechaliśmy w nocy, bo Słowenia podobno jest piękna. Poza tym niby mały kraj, a autostrada cały czas. Tuneli również było dużo. Udało się dolecieć nam tam, gdzie planowaliśmy – do Murskiej Soboty. To już prawie granica z Węgrami. Zatrzymaliśmy na stacji i zaczęliśmy pauzę. Tacie zebrało się na jedzenie, dobra pora.
Ja posiedziałem chwilę i położyłem się spać.
Wstaliśmy przed południem. Tata gotował wodę na herbatkę, a ja jeszcze leżałem. W końcu wstałem, wziąłem łyk herbaty i poszedłem na stację do toalety. Wróciłem i tata powiedział, żeby wziąć drobne euro i pójść na stację kupić jakieś 7Days czy coś w tym rodzaju. Kupiłem 4 podobne rogaliki i wróciłem do auta. Umyliśmy kubki, tata poszedł na chwilę na stację i ruszyliśmy. Od razu zaopatrzyliśmy się w węgierską winietę, więc nie trzeba będzie robić pit-stopów na granicy. Opowiadał mi, że jak jeszcze spałem to Słoweniec robił pauzę i ciągnął naczepę z Tunezji. Szkoda, że to przespałem, bo byłby ciekawy okaz do fotogalerii. No ale.. może jeszcze uda się takie coś spotkać.
Droga przez Węgry mijała dobrze. Przeszkadzało tylko kilku Rumunów, którzy jechali 80 i trochę nas spowalniali. U Madziarów zakaz wyprzedzania, więc nie dało rady zostawić ich w tyle. Udało się wyprzedzić jednego na 3-pasmówce, a tamci później zjechali i jechało się dość dobrze. W Budapeszcie były małe korki, a za nim trafialiśmy na zawalidrogi jadące 70-75. Jak trafiła się 3-pasmówka i górka to nagle i one dostawały mocy. Dobrze, że później oni pojechali w kierunku Bratysławy, a my na Miskolc. Za stolicą Węgier stanęliśmy na pauzę 45-minutową. Parking mały, ale co tam. Ruchu dużego nie było to stanęliśmy sobie na miejscach dla osobówek. Nie stoimy długo, więc nic się nie stanie. Toaleta, rozmowa i jakoś zleciało. Przed startem wyjęliśmy z lodówki ostatnie napoje i ruszyliśmy w kierunku ojczyzny. Jeszcze tylko Słowacja i jesteśmy w kraju. Godzinka, może troszkę więcej i byliśmy w Miskolcu. Tam zjechaliśmy z autostrady i landówką kierowaliśmy się na Kosice, Presov i Barwinek. Na landówce jak to na landówce, już nie to samo co autostrada, choć nie mam prawa narzekać, bo wcale nie jechało się źle. Zaskoczyły mnie tylko ich wysepki, na których ładnie można się położyć na bok, kiedy ktoś nie uważa. Co chwilę towarzyszyli nam Polacy, którzy czterema osobówkami wracali pewnie z wczasów. Stale gdzieś się zatrzymywali i nie liczę ile razy nas wyprzedzali.
Przynajmniej można było posłuchać Polaków za granicą (chociaż biorąc pod uwagę 19tkę w Polsce to poza granicami kraju można odpocząć od ciągłych bluzg i wyzywania się).
Przez Słowację przelecieliśmy szybko. Mieliśmy szczęście, że byliśmy chłodnią, ponieważ na Słowacji akurat było jakieś święto i wszystkie ciężarówki stały do 22:00. O tej godzinie to już byliśmy na Barwinku. Starczyło nam czasu na styk, ale udało się. Tam poszliśmy na jedzenie do całodobowego baru. Zjedliśmy, ja schabowy z frytkami, a tata pierogi i żurek. Wsiedliśmy do Volva i pojechaliśmy szukać miejsca na długą pauzę. Za Duklem stanęliśmy jeszcze zatankować, po czym na wysokości Krosna zatrzymaliśmy się na długą pauzę. Początkowo nie wiedzieliśmy czy tu zostawać, ponieważ obok stał DAF pod wywrotką i nie chcieliśmy budzić kierowcy agregatem. Myśleliśmy, żeby zapukać do kabiny, ale postanowiliśmy już go nie budzić i ustawiliśmy się do niego drugą stroną, tak by agregat nie był aż tak dokuczliwy. Posiedzieliśmy chwilę i położyliśmy się spać.
Środa, 6 lipca
Wstaliśmy po 8:00. Mocno padało, więc nie było jak wyjść się przewietrzyć. Poszedłem tylko do toalety na Orlen i wróciłem do kabiny. Po mnie poszedł tata, a ja włączyłem laptopa i udało mi się złapać Internet. 2 kreski zasięgu, a działał jakby był pełny. Pogadałem na GG z kilkoma osobami, przejrzałem Internet i wrócił tata, z herbatą, kawą i dwoma rogalikami. Volvo nabiło powietrze i ruszyliśmy na dom. Trzeba było uważać, bo skrzyżowania z DK9 są ładne górki i zakręty. Kto tamtędy jechał ten wie o czym piszę. Jak zwykle znalazło się kilka osobówek, które spowolniły pod górki. No ale.. witamy w Polsce. W Rzeszowie pośmieliśmy się jeszcze, bo zabawnie wyglądała kolizja na Podkarpackiej, w której ciężarówka z osobówką zderzyły się… tyłami, na dwupasmówce. Do Lublina droga jak to w Polsce: co chwilę ktoś wyjechał, podenerwował człowieka swoją jazdą, ale jakoś to szło. W sumie nie ma co opowiadać. Przed Lublinem stanęliśmy jeszcze na 45-minutową pauzę. Spotkaliśmy tam dwóch Polaków, którzy jeżdżą w niemieckiej firmie na Wschód. Akurat wracali z Kazachstanu. Jeden z nich był MANem TGA, a drugi 550-konnym Actrosem. Niestety, z powodu brzydkiej pogody nie mam ładnych zdjęć. Tata wysadził mnie w Lublinie i pojechał na bazę.
Tak zakończyła się pierwsza z moich wakacyjnych tras. Łącznie przejechałem przez 7 krajów: Polskę, Niemcy, Austrię, Włochy, Słowenię, Węgry i Słowację i zrobiłem dokładnie 3684 kilometry.
Wszystkim, którzy przeczytali do końca – bardzo dziękuję. Tym, którzy nie dotrwali, ale chcieli lub chociaż obejrzeli zdjęcia – również dziękuję. Będę wdzięczny za jakieś małe ocenki moich wypocin. Może dzięki temu moje kolejne relacje będą fajniejsze.
Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję!