Ostatni opis skończyłem w niedzielę i miałem czekać do poniedziałku na kolejny załadunek.
Adres kolejnego załadunku otrzymałem w... czwartek. W międzyczasie, czyli chyba w poniedziałek wyjechałem z Lidingo w stronę Oslo celem znalezienia jakiejś stacji benzynowej z prysznicem, gdyż to miejsce w którym stałem na wyspie nie miało absolutnie żadnych wygód poza spokojem i ładną okolicą na spacery. Stacji takowej nie znalazłem, ale stanąłem na ogólnie dostępnym parkingu przed pewną wielką firmą z Sodertalje i skorzystałem z jej udogodnień dla kierowców.
W czwartek ruszyłem przed południem w stronę Orebro. Po drodze przyszedł adres załadunku - miejscowość Karlskoga. Na miejscu byłem tuż przed 15 ale na rampach załadunkowych pusto. W biurze ciężko zaskoczeni tym, że ktoś po jakiś towar przyjechał ale po chwili jednak znaleźli co chcieli i zaczęli ładować. Były to podwójnie ustawione palety z kartonami wypełnionymi butelkami do szamponów. Załadunek szybki i sprawny bo towar lekki. Jako, że pozostały mi wolne miejsca paletowe to dostałem kolejny adres gdzie miałem doładować się do pełna. Były to magazyny DHL w Orebro. Na miejscu już było po pracy, więc musiałem odstać swoje do rana. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać fakt, że buduje się na obrzeżach miasta ogromne magazyny na około 150 ramp z ogromnym placem a w promieniu kilku kilometrów nie ma absolutnie żadnego parkingu dla aut oczekujących na załadunek. W ciągu dnia można sobie czekać na placu ale w nocy, trzeba stać poza nim, na poboczu drogi dojazdowej - bez sensu.
Następnego dnia, załadowałem dwie palety i ruszyłem do miejscowości Kungsor by ostatecznie się załadować. Pogoda się tego dnia pogorszyła dość znacznie bo zaczął nawet padać śnieg. W Kungsor, szybko znalazłem firmę, wjechałem na plac, poszedłem spytać co i jak z załadunkiem i zamierzałem podjechać pod załadunek i ruszać do pierwszego celu. Gdy wróciłem do auta po przekręceniu kluczyka, zapaliły się zegary ale auto nie odpaliło. Volvo ma to do siebie, że często upalają mu się lub kruszą kabelki dochodzące do rozrusznika, tak też się stało u mnie. Tak naprawdę nie mam pewności czy sprawdzając je, sam jednego z nich nie urwałem
Pogoda była kiepska do wszelkich napraw na dworze ale musiałem sobie z tym poradzić. Jako, że dostęp do tego kabelka który się ukruszył był kiepski zajęło mi to prawie godzinę. Po jego skróceniu i ponownym przykręceniu do rozrusznika auto niestety dalej nie odpalało co właśnie skłoniło mnie do przypuszczeń, że był on w porządku a ja go urwałem. Jako, że nie wiedziałem co czynić dalej a kierujący mną przez telefon serwisant z Volvo Gdynia również wyczerpał wszelkie możliwości zmuszony byłem wezwać szwedzki serwis Volvo. Pojawił się on dopiero po około 3 godzinach. Winnym całego zamieszania był zepsuty przekaźnik co było jednym z pierwszych podejrzeń gdyż miałem zapasowe i sprawdzałem je zanim wezwałem serwis ale po jego przyjeździe okazało się, że one też były uszkodzone. Po szybkiej wymianie przekaźników ruszyłem dalej. Czasu pracy było już niewiele więc po około 3 godzinach stanąłem na pauzę która wypadła mi w miejscowości Arvika. Zaparkowałem tuż przy stacji paliw i pewnej śmieciowni gastronomicznej z kórej łapałem zasięg internetu. Noc nie była cicha i spokojna gdyż był to piątek, więc przez sporą część nocy na stację zjeżdżała się szwedzka młodzież która ukochała sobie stare amerykańskie krążowniki szos z bulgoczącymi silnikami, często z przerabianymi wydechami i dudniącym basem nagłośnieniem. Jako, że jeżdżę chłodnią, spałem jak dziecko
Następnego dnia ruszyłem bez pośpiechu przed południem, zatankowałem się w Charlottenbergu, odprawiłem towar na granicy w Edy i dojechałem spokojnie do pierwszego celu czyli miejscowości Kristiansund.
Niedziela upłynęła na porządkach w aucie i paleciarze oraz na oglądaniu filmów. Po południu dołączył do mnie Rafał z firmy "KELC" z Wałcza (pozdrawiam), z którym sobie pogadaliśmy o różnych sprawach i wymieniliśmy się filmami.
W poniedziałkowy ranek rozładowaliśmy się i pożegnaliśmy, gdyż Rafał dostał szybko adres załadunku a ja ruszyłem na drugie miejsce rozładunku czyli do Andalsnes - okazało się również, że będzie to ostatnie gdyż spedycja nie chce bym jechał z ostatnią partią ładunku do Maloy, gdzie był on przeznaczony. Mam więc wszystko zrzucić w Andalsnes. Jako, że pogoda była tego dnia piękna a ja miałem na naczepie zaledwie tonę ładunku, zdecydowano, że pojadę trasą omijającą przeprawę promową Molde-Vestnes i do Andalsnes mam się dostać pokonując górską przełęcz drogą 660 z 10% podjazdem i zjazdem - nie bardzo sobie wyobrażam ten odcinek drogi w czasie konkretnej zimy, choć są w Norwegii gorsze (np. 134). Teraz był czysty suchy asfalt ale na poboczu wciąż około metrowa warstwa śniegu.
Widoki niesamowite.
Na miejscu miałem mały problem ze znalezieniem ulicy z podanego adresu ale pomoc Pani ze stacji benzynowej okazała się bezcenna. Szybko rozładowano dwie palety i pojechałem dalej szukać ostatniej firmy którą miał być DSV. Co ciekawe pod podanym adresem jej nie było. Spotkany w okolicy listonosz upierał się, że adres mam dobry. W biurze jednak okazało się, że mieszczące się tam firma kiedyś świadczyła na jednej z ramp usługi dla DSV ale już tego nie robi. Spedytor upierał się , że mam towar zostawić u nich ale co mu poradzę jak nikt go tu nie chciał. Po około dwóch godzinach polecono mi w końcu zawieść go do całkiem innej firmy, gdzie bardzo miła starsza Pani mimo niespecjalnych umiejętności w obsłudze sztaplarki rozładowało resztę ładunku dość sprawnie.
Po wszystkim ustawiłem się tuż obok dworca kolejowego, gdyż wiedziałem, że jest na nim czysta toaleta a mój komputer jest w stanie wyłapać sygnał darmowego internetu z pobliskiej księgarni.
Przypomnę, że był to poniedziałek. Adres kolejnego załadunku a uściślając jedynie kierunek jazdy czyli "jedź w stronę Trondheim" otrzymałem w... piątek. Po ujechaniu około 20km zawrócono mnie i polecono jechać do Alesundu a po około kolejnych 10km zawrócono jednak w stronę Trondheim. Po drodze powiedziano mi, że nie ma konkretów ale są trzy możliwe miejsca załadunku - Trondheim, Orkanger i Hitra. Zdecydowałem się więc zjechać z drogi E6 na 700 i nią dotrzeć do Orkanger które wydawało się najlepszym miejscem wypadowym tak do Trondheim jak i na Hitrę. Tuż za Bergkak wziąłem norweskiego autostopowicza któremu zepsuło się na tej drodze auto, które ku mojemu zdziwieniu postanowił porzucić. Podrzuciłem go do najbliższej miejscowości w której zatrzymywał się autobus zmierzający do jego miejsca zamieszkania. Jazda upłynęła nam na rozmowie o jego aucie, mojej pracy i pewnym psychopacie którego Norwegia teraz sądzi. Po wysadzeniu go dalsza część trasy upływała spokojnie. Dostałem informację by jechać na Hitrę i tam zaczekać na konkretny adres. Dojechałem na Hitrę około godziny 20 - był piątek - adres przyszedł o godzinie 9:00 w... poniedziałek.
Sobotę spędziłem całą wychodząc z auta tylko za potrzebą, gdyż pogoda była iście norweska (silny wiatr, śnieg z deszczem i grad, zimno). Niedziela zaś bardzo pozytywnie zaskoczyła gdyż temperatura podskoczyła do 15 stopni, na morzu flauta i piękne słońce, więc poświęciłem ją w sporej części na spacer i leżenie na słońcu na ławce nad brzegiem morza:)
W poniedziałek rano pojechałem do miejscowości Ulvan by załadować rybę na farmie łososi. Załadowano mnie jednak dopiero około godziny 18. Towar miał być przeznaczony do Polski, na co naciskałem spedytora, gdyż byłem już po trzech tygodniach spędzonych w trasie. Gdy odbierałem dokumenty od razu zwróciłem uwagę, że mam je dla trzech różnych odbiorców i żaden z nich nie jest z Polski (dwóch szwedzkich i jeden francuski). Zadzwoniłem od razu do spedytora który to uspokoił mnie mówiąc "oni tak czasem piszą ale ryba na pewno idzie do kraju". Jednakże po około 4 godzinach od mojego telefonu przyszła informacja, że jednak towar mam zrzucić w Gardermoen koło Oslo. Zapewniono mnie jednak, że po rozładunku od razu załadują mnie tam rybą przeznaczoną dla krajowego odbiorcy.
Na miejsce dotarłem tuż po pierwszej w nocy z poniedziałku na wtorek. Tuż po szóstej rano polecono mi podjechać pod rampę, gdy dawałem dokumenty poinformowano mnie, że tego dnia nie mają w planach żadnego ładunku do Polski. Nie muszę chyba zaznaczać jak bardzo mnie to zirytowało. W Polsce już od trzech dni trwał długi weekend który upływał w pięknej pogodzie. Czekając na załadunek odstałem kolejnych pięć dni - szczyty zostały osiągnięte.
W tzw. międzyczasie skończyło mi się jedzenie i czyste podkoszulki. Zakupy udało się zrobić z pomocą otrzymanej na nieprzewidziane wydatki norweskiej waluty. Koszulek jednak nie udało się uprać, całe szczęście jeszcze jedną udało mi się znaleźć w czeluściach podróżnej torby.
Oczekiwanie upłynęło na pogawędkach z polakami których tam nie brakowało - pozdrawiam Bogdana od Czaji, Pioruna z Jastrowia i Tomka z Piaseczna w żółtej Scanii która zżerała własne akumulatory.
Załadowano mnie dopiero w niedzielne popołudnie czyli po długim weekendzie, na całe szczęście już na pewno rybą przeznaczoną do Polski. Zanim jednak dotarłem na załadunek jadąc pod jedną z górek przed Oslo, auto zaciągnęło ze zbiorników powietrze gdyż były one już prawie puste bo miałem przykaz nie tankować w Norwegii zbyt dużych ilości paliwa ze względu na niemożność odliczenia za nie podatku vat. Nie obyło się bez spuszczenia pewnej ilości paliwa z agregatu celem dolania do zbiorników auta oraz podnoszenia kabiny i ręcznego odpowietrzania układu.
Jako, że towar ładowałem w Oslo to jeszcze tego samego dnia dotarłem do Ystad skąd miałem płynąć do Świnoujścia.
Następnego dnia rano odebrałem bilet i ruszyłem na prom na którym były zaledwie cztery ciężarówki, trzy busy oraz trzy osobówki. Wśród kierowców ciężarówek spotkałem kolejnego szofera z wałeckiej firmy "KELC", Wojtka z którym spędziłem większość czasu na promie na pogawędce.
Po promie, tankowanie w Międzyzdrojach i ogień na tłoki do Duninowa.
We wtorkowy poranek rozładunek i zjazd na bazę. Po drodze zajechałem do Lęborka i zabrałem z przedszkola ze sobą syna - przeżył mały szok jak zobaczył zestaw za płotem bo akurat byli z grupą na podwórku - reszta dzieciaków też się momentalnie przykleiła do płotu
Po zjechaniu na bazę udałem się do biura firmy celem rozliczenia się z trasy i odebrania zaległego i bieżącego wynagrodzenia. Rozmowa z szefową nie należała wcale do przyjemnych - nie będę się wdawał w szczegóły ale napisze jedynie, że od dnia 8 maja nie jestem już pracownikiem firmy Auto-Stuba i otrzymałem jedynie część uczciwie zarobionych w niej pieniędzy - mam je podobno otrzymać w ciągu kilku następnych dni - zobaczymy. Co ciekawe firma owa ma cztery auta a na dzień dzisiejszy, jak się dowiedziałem, jedynie jednego kierowcę który zatrudnił się w niej miesiąc temu. Przyszłości raczej świetlnej to nie wróży.
Muszę trochę odpocząć ale na horyzoncie jest już kolejna firma. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Zdjęcia:
Od tego zdjęcia klikaj w prawo
CDN