Stres to na egzaminie najnormalniejsza rzecz na świecie.
Tak się składa, że w codziennym życiu mam niemalże nerwy ze stali i duży dystans do wszystkiego, natomiast rzeczy takie jak ustny egzamin na uczelni, zdawanie prawa jazdy, czy ogólnie sytuacje, w których ktoś mnie ocenia i patrzy na ręce, sprawiają, że czuję się bardzo niekomfortowo.
W WORDzie trafiłam na egzaminatora, który sprawiał wrażenie, jakby sądził, że kobieta w ogóle nie powinna dotykać kierownicy, a już na pewno nie w ciężarówce.
Mój kolega, który miał z nim egzamin tydzień wcześniej opowiadał mi z uśmiechem, że było sympatycznie, egzamin trwał może 20 minut, głównie szerokie dwupasmówki na Winogradach i żadnego ronda.
Natomiast ja z tym samym egzaminatorem jeździłam dobre 40 minut, miałam zawracanie na Obornickim, zawracanie na Solidarności, objazd wąskimi uliczkami wkoło Makro i Plazy i moje ulubione miejsce, gdzie znak stop zasłaniają krzaki.
Oczywiście szło sobie z tym poradzić, ale nikt mi nie powie, że wszyscy są traktowani równo...
Natomiast historia z płynem do spryskiwaczy i celową zmianą świateł na wyjeździe z WORDU wydaje mi się raczej mocno podkoloryzowana.
Wracając do tematu stresu - skoro ja dałam sobie z nim radę, to naprawdę każdy będzie miał tylko łatwiej, bo chyba w kwestii negatywnego podejścia jestem "mistrzem"
Muszę się natomiast pochwalić, że ostatnio zabrałam się w trasę z moim znajomym, żeby sobie trochę pooglądać życie kierowcy z bliska. Udało mi się poćwiczyć cofanie, parkowanie, podpinanie naczepy i nawet podstawić się pod rampę.
Możecie się śmiać, ale dla mnie to było ogromne osiągnięcie... i niesamowita frajda.