Popsułem sobie statystykę, ale podchodząc do egzaminu na kategorię C+E wiedziałem, że tym razem umiejętności to nie wszystko, potrzebowałem dużo szczęścia. Dwa tygodnie temu w straszny upał niestety sprzęt okazał się silniejszym zawodnikiem niż przypuszczałem. Egzamin był na 9.45, weszliśmy we dwóch na plac i ponad godzinę staliśmy/siedzieliśmy na słońcu. Oczywiście pokazanie dwóch rzeczy na solówce nie przysporzyło żadnych problemów (płyn do spryskiwaczy i STOP). Wyłożyłem się na spinaniu. To co miało zająć 2-3 minuty, czyli podjazd i zapadnięcie się bolca zajęło 6-7 minut i już wiedziałem, że zacznę biegać, żeby zdążyć, a jak zacznę biegać to mi się pop..doli. Kable z powietrzem na kursie podłączałem za 1-3 razem, a tutaj męczyłem się z kilkanaście razy co najmniej. Nie chciały wejść i z czerwonego uciekało powietrze i musiałem poprawić, kolejna strata czasu. Spytałem się egzaminatora ile czasu zostało to powiedział, że minuta, zacząłem biegać ze światłami, wiedziałem później że jest już po czasie ale powiedziałem, że skład gotowy do jazdy, zupełnie zapomniałem, że nie podniosłem nóżki i nie wywaliłem klinów. W sumie szkoda, że nie spróbowałem ruszyć nóżki, ale o tym później.
Drugie podejście, to samo, znowu bolec nie chciał opaść na różne sposoby, po 6-7 minutach w końcu się rozprawiłem z gamoniem, trzeba było biegać, stres zrobił swoje, już nawet chciałem sprawdzać światła bez podłączonych kabli hehe, ale rozprawiłem się i z kablami i tym razem chciałem schować nóżkę. Podciągnąłem do góry i okazało się że nie dam rady jej złożyć o 90 stopni, bo nie da się wyjąć pręta, próbowałem z całych sił, ale nie drgnął, nie dało się ani nim kręcić na boki, ani wyciągać do góry, więc stwierdziłem że ni chu. nie da się nic zdziałać, egzaminator powiedział, że przyczepą już nikt dzisiaj nie pojeździ. Jakbym od razu sprawdził czy da się nóżkę przekręcić czy tam nie jest nic zepsute to bym powiedział, że nie chcę zdawać na takim sprzęcie (na kursie były inne przyczepy=nóżki), a tak to po dwóch spalonych podejściach nie było o czym gadać, do egzaminatora nic nie mówiłem, żeby nie mieć przykrości następnym razem, bo kto wie, może dałbym radę zrobić plac, ale jakby chcieli uwalić to by znaleźli haka na mieście. BTW kolega z pary wyjechał na miasto, ale na rondzie wymusił wg egzaminatora pierwszeństwo, mimo że w momencie wjeżdżania na rondo samochodu na którym wymusił najzwyczajniej w świecie nie widział, ale tak zapier.... że zanim 16 metrowym kolosem wtoczył się na rondo to już wyścigówka była za nim i egzaminator zaprosił do domu. Mieliśmy zestaw 4 - łuk / prost. przod. / górka.
Na dzień już wczorajszy kochany WORD stworzył dodatkowe terminy egzaminów i dlatego o 18.45 też można było spróbować swoich sił. Tym razem nie brałem żadnych dodatkowych jazd, po co, skoro instruktorzy mają w dupie. Od rana przeczytałem wszystkie posty w temacie egzaminu na C+E dla przypomnienia, trochę przypomniałem sobie światła i poszedłem znowu licząc nie tylko na siebie, ale także na łut szczęścia. Do poczekalni zaprosili nas wcześniej, albo przed nami szybko odprawiali egzaminowanych, albo nie było aż tak dużo chętnych. Poszedłem na pierwszy ogień, tym razem płyn do spryskiwaczy i awaryjne, łatwo. Sprzęganie za pierwszym razem znowu do bani, nawet bolec nie opadł, w przeciwieństwie do pierwszego egzaminu. Żadnego pomysłu na poprawę ostatnich wyników, szarpanie, odsuwanie klinów i zwolnienie ham. pneumatycznego, siłowanie się z bolcem średnio dawało efekty. Za drugim razem znów to samo, mimo idealnego podjechania, dobrego ustawienia wysokości, uderzenia w bolec, i tak nie chciało się zapaść, ale tym razem przyszło na czas trochę tego zagubionego szczęścia i bolec w końcu wskoczył na miejsce. Czasu pewnie było już mało, ale stwierdziłem że zrobię wszystko od początku do końca i tym razem bez szczególnego biegania, ale starannie, w dobrej kolejności, żeby się nie pogubić. Czyli kable, czerwony ciągle syczał, aż egzaminator poradził trochę poślinić i po paru próbach weszło, chociaż czas już się pewnie skończył, ale co na to można poradzić skoro niektóre rzeczy są już wysłużone i nie działają tak jak powinny. Rozprawiłem się z kablami, nóżkę spytałem jak złożyć zanim zacząłem podpinać, więc tym razem wiedziałem że da się złożyć i że to działa, a też wiedziałem jak to zrobić, wystarczyło spytać. Kliny odłożyłem we wskazane miejsce i zacząłem sprawdzać światła przy okazji trochę biegając, żeby pokazać że mi zależy. Skoro egzaminator chciał trochę pomóc, to ja nie mogłem tego zmarnować. Zrobiłem światła i wyszedłem i powiedziałem że w takim razie gotowe, egzaminator powiedział żeby iść odsunąć mu pachołek na początku łuku to miło mnie zaskoczył, że nadal jestem w grze, chociaż w sumie jak patrzyłem przy ruszaniu do drugiego spinania to chyba nawet stopera nie włączył. Łuku zawsze się bałem, ale jeśli ktoś idzie na egzamin to musi stojąc na początku łuku, a dokładniej siedząc w kabinie zaplanować sobie cały przejazd w głowie. Tak właśnie zrobiłem tym razem. Z wielu prób, udanych i tych mniej, albo nawet w których byłem zdolny potrącić parę pachołków wyciągnąłem odpowiednie wnioski i byłem w miarę przygotowany na 'turniejowy' przejazd. Zamiast szukać dziur w asfalcie, wypluwać gumę lepiej zobaczyć w tylną obrysówkę na jakiej wysokości pachołka się znajduje, później przy cofaniu i tak przecież raz można wysiąść. W przód bez problemu, pojechałem wyznaczonym sobie torem. Po ruszeniu do tyłu trzeba było się odpowiednio złamać, trzymać i SIĘ NIE BAĆ. Udało się wyrzucić z głowy nieudane próby i wszystko poszło w miarę płynnie z jednym podjazdem do przodu. Pod koniec zatrzymałem się z 2.5 metra od końca łuku, wyszedłem i udało się dojechać brakującą odległość. Egzaminator zaprosił mnie do podjechania do tyłu i ustawienia do prostopadłego przodem (znowu zestaw 4), wszystko bez problemów, łuk na jedynce bez problemów i do miasta.
Miasto wymarło o 19, jak na mój gust nie dostałem zbyt trudnej trasy, jeździłem uważnie, nikt przez cały przejazd nie zbliżał się całe szczęście do przejścia, raz przejechałem na żółtym, raz zdążyłem wyhamować na żółtym, zawracanie na rondzie spoko, nie zapoznałem się z żadnym krawężnikiem, chyba nawet nie najechałem na żadne martwe pole albo ciągłą w miejscach gdzie było bardzo ciężko się zmieścić, trzeba jechać powoli i odpowiednio odjechać, jeździć z głową, bo miasto nie jest (przynajmniej w moim przypadku) w przeciwieństwie do placu trudne. Wróciliśmy po jakimś czasie do WORDu, już w trakcie rozpinania pewnie została już wypisana kartka z napisem 'pozytywny' i po wykonanych wszystkich czynnościach uścisnęliśmy sobie dłonie i oficjalnie zostałem poinformowany o wyniku egzaminu.
Na pewno trzeba opanować stres, bo przez to nic nam nie wyjdzie, zaczniemy biegać, pogubimy się i będziemy walić babole zamiast porządnie sprzedać swoje umiejętności. Ja twierdzę, że umiejętności to jedno, a szczęście to drugie jeśli chodzi o egzamin na C+E. Za pierwszym razem zabrakło tego drugiego, ale to przecież też moja głupota, bo nie złączyłem składu na czas, a może nie warto było się poddać?
Wczorajsza próba pokazała, że oczywiście jak to niektórzy pisali zdarzają się sympatyczni egzaminatorzy z ludzkimi cechami, może to ten pan i jego parę rad, a także niechętne patrzenie na czasomierz sprawiły, że dzisiaj mogę cieszyć się ze zdanego egzaminu. Trzeba wierzyć we własną wartość, jeździć z głową, nie bać się i jak się czegoś nie wie to PYTAĆ!
Przede mną jeszcze daleka droga jaką jest kurs na kwalifikację wstępną. Wszystkim kandydatom na kierowcę i także już tych ze zdanymi egzaminami życzę powodzenia! Egzaminatora oczywiście serdecznie pozdrawiam. A mających jakieś pytania na temat egzaminu zapraszam do dyskusji. Dobranoc!