Po jedenastu dniach leżenia w domu, znowu trzeba było troszku popracować. 19 listopada 2010 o godz. 00:00 ruszyłem żwawo z mojej rodzinnej miejscowości do bazy, w której znajdował się nasz kamion. Nasz, bo kurs na Hiszpanię robiliśmy w podwójnej obsadzie. Na miejscu byłem jakoś po 01:00 i zaraz po przywitaniu się z nieznanym mi wcześniej kolegą zabrałem sie za upychanie tabołów/gratów do paleciary i kabiny jednocześnie każde ułożenie torby, skrzynki uzgadnialiśmy z kolegą, aby nie było później konfliktów terytorialnych i zgodnie wybraliśmy sobie leżanki - ja wybrałem dolną....a w zasadzie to on wybrał górną (skubany
). Po odebraniu od szefa papierów z biura, wysłuchaniu kazań za przepały z poprzedniej trasy ecetera, ruszyliśmy o 03:00 na załadunek 23 ton mrożonki do Białego Boru k. Szczecinka.
Polski odcinek trasy chyba nie jest wart uwagi, bo nawet nie pamiętam dokładnie, którędy jechaliśmy. Znalezienie firmy poszło jak po maśle, oczywiście z drobną pomocą strażnika granicznego, którego zapytaliśmy o najlepszy dojazd do firmy. Tak więc fajno było, załadowano nas sprawnie, papierki szybko wypełnione, to się zaczęliśmy zwijać na trasę
Miejsce rozładunku Murcia Crtra taka i taka, firma taka i taka - but na gaz, jedziemy. Przejście graniczne oczywiście w Kołbaskowie, na BP wykupiliśmy winietkę i lecimy przez niemcy. Za tej szychty udało nam się dojechać za Norymbergę.
Po przebudzeniu i przemyciu się od razu ruszyliśmy na Baden-Baden, gdyż zgodnie stwierdziliśmy, że nie jadamy śniadań zaraz po przebudzeniu. Na kolejną pauzę stanęliśmy na ostatniej pompie przed La Jonquerą (dźwięcznie nazywana przez naszych rodaków "Dżangłerą"), a że był to już sobotni wieczór, a rozładunek mieliśmy dopiero na wtorek, to zapadła decyzja wykręcić tutaj 24h. Zawsze lepiej i bezpieczniej tutaj na pompie, niż gdzieś na landówie w Hiszpanii. Ruszyliśmy dopiero w poniedziałek rano. Do rozładunku pozostało około 750km, więc nie było pośpiechu. Zatankowaliśmy się na AS24 w La Jounquera, zrobiliśmy zakupy (wiadomo jakie) i człapiemy się na Barcelonę. Jako, ze obaj jechaliśmy La Jounquerą pierwszy raz i za nawigację robiła nam mapa w laptopie i odbiornik GPS przy szybie, zmiennik na prawym fotelu robił na Hiszpanii za nawigatora
Mi czasu jazdy starczyło tylko do Girony, gdzie z N-iI trzeba było wjechać 9'tym wjazdem na autostradę AP-7, aby przejechać Barcelonę......taki był plan wcześniej, ale że akurat zmiennik wsiadał za kółko, to stwierdził, że przejedziemy się jeszcze kawałek N-iI do C-32 i dopiero przed samą Barceloną uciekniemy na AP-7. Uradowani i uhahani, pełni vigoru i pozytywnie nastawieni ruszyliśmy darmówką w stronę Barki......i zaczęło się.
Ja siedziałem obok z laptopem na kolanach i miałem wybrać odpowiedni zjazd na płatną autostradę, ale chyba zbyt dobrze nam się jechało, bo laptop koniec końców wylądował na tunelu zamknięty i zawierzyliśmy w siłę naszych spostrzegawczych oczu wypatrując znaków drogowych. Opowiadając sobie kawały, historie z życia śmiejac się przy tym chóralnie popełniliśmy drobny błąd, bo żaden z nas pochłonięty atmosferą nie patrzył na znaki. Takim oto sposobem znaleźliśmy się w samym centrum Barcelony (tutaj warto nadmienić, że w Barcelonie jest zakaz dla tranzytu). Zorientowaliśmy się na tyle za późno, że nie bylo sensu zawracać. Zresztą strach było zjechać w jakąkolwiek drogę, aby zawrócić, bo nie było 100% pewności, że się da. Trudno, ryzyk fizyk, wziąłem laptopa na kolana i jedziemy dalej. O dziwo korków o tej porze nie było i jechało się całkiem sympatycznie, ale że centrum zbliżało się nieubłaganie to i stres był coraz większy. Szczególne powody do stresu miał kierowca, kiedy centrum trzeba było przejeżdżać zajmując 2 pasy ruchu, bo istniało ryzyko, że zawadzimy chłodnią o drzewka. Dodatkowo drobna niedokładność mapy zainstalowanej na laptopie dorobiła nam kilka kilometrów jeżdżenia więcej, ale na tyle mało, że nic sobie z tego nie robiliśmy. Wyjechać z Barcelony udało się szybko i sprawnie, gdzie ponownie włączyliśmy się do drogi C-32. Teraz kierujemy się na Tarragonę......ale na tym przygody się nie zakończyły.
Otóż nienauczeni rozwagi po poprzedniej wpadce, postanowiliśmy ominąć jeden płatny odcinek C-32 i pojechać landówką. Pamiętam tylko, że przed zjechaniem na tą landówkę padały pełne odwagi stwierdzenia, że "Przecie jest nas dwóch! Se rade damy k***, barke przejechali, to i landówą pojado". I pojechali. Ale już za zjazdem, gdy zawrócić było za późno, pojawił się znak zakazu dla samochodów powyżej 12m długości....Pfff, co tam jakis znak, 12m przejedzie to i 17m da rade. Odcinek do przejechania miał długość ok. 8km a czas przejazdu zajął ponad godzinę. Po krótce wyglądało to tak, że przy każdym zakrecie tzreba było się zatrzymać, żeby przepuścić jadący z naprzeciwka rower jednocześnie uważając, żeby naczepy nie rozerwać o skały, których ostre krawędzie wystawały bardzo blisko drogi. Jedyny plus, to widoki: miażdżące dla kogoś, kto na południu Hiszpani jest pierwszy raz. Dalej poszło już na luzie, jechało się sympatycznie N-340 i dalej darmową A-7 do Xativa, A-35 do zjazdu na krótki odcinek N-344 i spowrotem na autostradę A-31 do Alicante, a tam wskoczyliśmy znowu na A-7 dociągając do Murcii. Na miejscu byliśmy wieczorkiem, wjechaliśmy na giełdę, tam grzecznie zaparkowaliśmy pod firmą i zaczęliśmy spożywać zakupy zrobione rano w markecie w La Jonquera.
Rano rozładunek, wcześniej piszemy do spedzia, że zaraz nas rozładują i po 30 minutach dostajemy esemeska, żeby dalej jechać w kierunku Almeriii, a tam jak nie dostaniemy zlecenia to stanąć wcześniej na parkingu. Dojechaliśmy do Almerii, stoimy na parkingu, czekamy na zlecenie. po godzinie przychodzi: 4 miejsca załadunku, Motril->Almeria 2x->Aguilas. Zatem jedziemy do Motril (50km od Malagi). Firmę znaleźliśmy z drobnymi problemami, ale taki problem to nie problem. Wjechaliśmy na plac, stoimy grzecznie zaparkowani, idizemy do okienka, gdzie Pan niesympatycznie nas informuje, że załadunek maniana i żeby my sie nie spieszyli, bo towar niegotowy. Normalnie osobiście bym się wściekł, ale że diety mamy płacone i położenie owej firmy było bardzo sprzyjające (300m do morza), to zabraliśmy San Miguelki w plecak i nad morze. Plaża Malaga, dosyć długa, mało ciekawa, ale w porównaniu do bałtyku...hehe
Przycupnęliśmy na skwerku, browar się polał i tak nam minął wieczór. Rano znowu znaleźliśmy się na tej plaży, bo Pan z okienka powiadomił nas, że załadunek dopiero popołudniu (zajebiście!
). Pogoda ładna, ponad 20 stopni, woda w miarę ciepła, to sobie po morzu trochę połaziłem.
Wkońcu ok 12 nas załadowali. Ruszyliśmy do Almerii, do C.A.S.I na giełdę warzywną, a zaraz obok mieliśmy trzeci punkt załadunku. W Almerii trochę nam zeszło, bo równiez czekali na warzywo i suma sumarum wyjechaliśmy około 19. Do Aguilas. Spedytor obiecał, że jak zajedziemy tam przed 21:00, to nas jeszcze dzisiaj zagruzują. Przyjechaliśmy 20:30, brama zamknięta, żywej duszy nie ma, piszemy eska do spedytora, ten nam odpisuje po 15 minutach, że przeprasza, ale zakichane pastuchy jednak się rozmyśliły i rano nas załadują. Trudno.
Rano, jak obiecali, już o 9:00 (ale to cholera żwawe do roboty i rannego wstawania...) wzięli nas pod rampę i 15minut później mieliśmy już komplet palet warzyw na samochodzie. Jedziemy na Bronisze! Woo hoo!! Długo się nie nacieszyliśmy, że szybko uda nam się do domu zjechać. Szef prosi o jeszcze jeden kurs bez ściągania na bazę. Dobrze nam się jechało, więc czemu nie. Na nevadzie zrobiliśmy zamianę naczep, dostaliśmy już załadowaną i plum!, wypadło nam kręcenie pauzy 45h, ale najważniejsze, że w kraju, gdzie można zjeść obiad po rozsądnej cenie, a w restauracji na Nevadzie całkiem nieźle gotują, a i obsługa jest niczego sobie (młode i ładne dziewoszki)
Po tym kursie zjechaliśmy na bazę 6 grudnia i 9 znowu w podwójnej ruszyliśmy na Hiszpanie innym autkiem. Przygód ciąg dalszy, bo auto zawodziło co chwilę i już na rozładunku przed samą wigilią odstałem 28h, bo ktoś pokręcił datę w awizacji. Życie. Pozdrawiam!