PL Kwidzyn - D Neustadt - D Gerestried - PL Grabica - PL Piotrków - PL Porszewice - PL Bydgoszcz - PL Kwidzyn
3 Lipiec 2011
O trasie dowiedziałem się dzień wcześniej. Tata sam nie był przygotowany, no wstępne miał jechać kierowca, ten jednak postanowił nie odbierać telefonu i skończyć współpracę z dnia na dzień, bez poinformowania.
Nie było wyjścia - skoro ładunek już podjęty, trzeba jechać. Zrobiliśmy potrzebne zakupy i następnego dnia, czyli 3go lipca, koło godziny 13:30 ruszyliśmy z bazy.
Po drodze na wylocie z miasta spotkaliśmy kolegę, który jechał w kraj na załadunek do Niemiec. Jechaliśmy tylko kawałek, bo w połowie drogi do Grudziądza, skręcił do domu wraz z drugim kierowcą, który jechał Audi.
Dalej droga szła nawet gładko. Trochę w okolicach Dolnej Grupy i Świecia ruch był tłoczny, bo trafił się pilot traktorem, ale Polscy kierowcy zachowali zimną krew w żyłach i sprawnie wykonali manewry wyprzedzania. Dalej już szło gładko, aż za bardzo, bo pierwszy raz od ok. 10 tras, przejechaliśmy z tatą całą Bydgoszcz na zielonych światłach. Było kilka kukułek w gnieździe, trafiła się też czarna Vectra, która polowała na auta w stylu German, jechał cały peleton i zgarnęli jakieś Scirocco. Kawałek dalej jechała następna grupa Golfów, więc pewnie których też się nawinął.
Pauza 45 minutowa wyszła nam, już standardowo - w Lesznie. Na wylocie z miasta mamy upatrzoną stację, wizawi szkółki lotniczej. Podają tam świetny sernik, miła obsługa. Można też trochę odetchnąć i obejrzeć żużel, jeśli ktoś się tym interesuje.
W godzinach wieczornych dojechaliśmy do Zgorzelca. O tyle, co przez cały dzień pogoda zapowiadała się dobrze, o tyle od Bolesławca spotkał nas prysznic. Jeszcze tylko dolewka, żeby nie tankować na zachodzie i można zjechać na pauzę. Tankując słyszeliśmy, jak jacyś kierowcy rozmawiali o paszportach, bo powyrabiali sobie nowe i dyskutowali który ile czekał na wyrobienie. I bach - gdzie mój paszport? No tak, w domu. Nikt nie pomyślał, żeby zabrać.
Zjechaliśmy na Orlena. Myśleliśmy, że może brat zrobiłby ksero i wysłał faxem, ale ostatecznie postanowiliśmy zaniechać sprawę, Będzie, co ma być. Po telefonie do dziadka i mamy, opisaniu jak minęła trasa, prośbie o załatwienie paru pierdół, ruszyliśmy do restauracji dokonać standardowej procedury - pierogi mix
Tamtejsza kelnerka nie musi już pytać, co ma podawać. Z resztą, kto tam jada, ten wie, że koryto robią smaczne.
Chwilę posiedzieliśmy, posłuchaliśmy ciekawej rozmowie o II WŚ 2 panów, którzy nie potrafili mówić cicho i dyskutowali na całe pomieszczenie. Przynajmniej mięliśmy niezłą komedię. Wracając do auta, spostrzegłem, że na parkingu stoi użytkownik WC - Ercik. Ojcu spodobały się lampy od Atega II, a że jedna z naszych była kiedyś nadpęknięta i się zakurzyła w środku, tak więc niedługo i u nas powinny zagościć oczka z młodszego brata. Strzeliłem na szybko zdjęcia, coby je potem dać na forum w temacie kolegi i poszliśmy kimać.
4 Lipiec 2011
Rano pobudka, szybkie myju myju i trzeba coś przekąsić. Kanapki mamy, ale niech zostaną na posiłek poza krajem. Poszliśmy wiec zjeść to, co zawsze tam rano jemy - jajecznica; ja na szynce, tata na boczku. Oczywiście mocno ścięte. Wiadomo, nie jest to kuchnia Gesslerowej, ale jajecznica naprawdę przednia. Nie taka jak w domu, ale jednak smakuje. Jeszcze 5 minut na przebudzenie i czas ruszać. Pogoda jak i wieczorem, nie dopisywała. Cały czas leje i leje, nie na tyle żeby umyło auto, ale jednak moczy nieźle.
Na granicy o dziwo pustawo. Zawsze jak jechałem z tatą, czy on sam, to mówił, że zawsze policja trzepała busy i lawety, zwłaszcza Rosjan. Tego poranka jednak stały tylko dwa Transportery, w dodatku i tak puste.
Kilka kilometrów za granicą, na poboczu stała Polska Toyota, chyba Avensis. Policja już na sygnałach. Przód Toyoty nieźle zgnieciony. Tata podkręcił radio i wszystko jasne - Polak jechał zestawem, ktoś wciął mu się przed nos, dał po heblach, a koleżka z Toyoty, jako że trzymał się blisko tyłu, nie zdążył już zareagować i zaparkował w naczepie. Skutki? Czekają go duże koszta naprawy osobówki, w dodatku dostał 200 euro mandatu za niebezpieczną jazdę. Zaś w naczepie jedynie pogięty zderzak i zbita lampa. Inni kierowcy popilotowali kolegę na parking, gdzie czekała go wymiana lampy i jakieś prowizoryczne prostowanie tego zderzaka.
Kilometry lecą za kilometrem, muzyczka gra, CB Radio pęka od komunikatów o niebezpiecznym miejscu. Niemcy to jednak cwany naród, komunikaty praktyczne, jednak po czasie nieco drażniące. Miłych dla oka rzeczy też nie brakuje, chociażby ta pięknie zadbana "Cytryna". Poza tym wyprzedzanie, wyprzedzanie i wyprzedzanie. Jakiś Unimog ze służb chyba drogowych - nie jestem pewien, bo przed nim jechało Vario z przyczepką do smoły - wlekł się 80km/h. Szkoda tylko, że odważył się depnąć w gaz i przyśpieszyć dopiero wtedy, jak byliśmy na wysokości połowy jego pojazdu. Nie wiem, czy niemców to bawi, czy po prostu złośliwy charakter tego kierowcy, ale miłe to to nie było. Po drodze jeszcze kilka zwężek, jakieś małe poprawki nawierzchni, ale z racji wczesnej godziny, ruch był minimalny. Powodem jednej ze zwężek był mały incydent. Kierowca Maserrati wylądował na barierkach. Najprawdopodobniej wyglądało to tak, że musiał lecieć z ładną prędkością, ktoś ze środkowego pasa nie widział go w lusterku wśród pryskającej spod kół wody i wyjechał na lewy pas, a ten żeby uniknąć kolizji, poszedł po bandzie. Tak mniemam.
Stanęliśmy na pauzę 45min. Stanęliśmy w pierwszej rajce w środkowym sektorze. Obok stał rodak z Gdańskiej firmy. Jak tylko zobaczył swojskie rejestracje, wyleciał z kabiny z 2 prośbami. Raz, że skończył mu się gaz i od 2 dni nie pił nic ciepłego, to użyczyliśmy jak najbardziej butli, żeby mógł sobie od razu walnąć kawę i zrobić coś do termosa. Druga sprawa, że był trochę spanikowany. Załadował się w Berlinie do domu, ale musiał jechać po dokumenty do.. Monachium. Co za dzika robota. Pomińmy już fakt, że nie posiadał uprawnień na ADRy - o czym firma i spedytor wiedzieli - a na papierach miał czarne na białym, że wiezie ADRy. Udało nam się go jednak uspokoić, gdyż nie były to pełne adrki i może spokojnie z tym jechać. Wypił kawę, trochę pogadał o tym że ma działkę na sprzedaż, że się buduje. Ogółem przesympatyczny człowiek. Gadu, gadu i musiał ruszać, bo skończyła mu się pauza. Na jego miejsce wjechał jakiś szkop Ivecem. Młody szczyl, drzwi otworzył na oścież, wystawił kopyta, muzykę rozkręcił jakby był sam i rilaks, tejk it izi.. Pomińmy już fakt, że w rajce następnej stał Turek, który bez zastanowienia rzucił niedopałek papierosa pod swój zestaw, a potem musiał latać z gaśnicą. Pewno miał jakiś wyciek, albo coś akurat było tam rozlane i się zajęło. Pauza dobiegła do końca. Na celu mamy dojechać jak najprędzej się da do miejsca rozładunku. Ładunek ponoć bardzo pilny, jak się później okazało - niespecjalnie..
Droga przebiegała nawet sprawnie. Dość szybko udało nam się dojechać do firmy. Tata poszedł zgłosić z czym i skąd przyjechał. Standardowo otrzymał pager. Trzeba czekać. Czasami udawało mu się przyjechać i pager dawał znać nim ojciec zdążył wrócić do kabiny, innym razem zaś czekał 4 godziny. Tak było i w tym przypadku, gdyż na wjazd oczekiwaliśmy 3 godziny. A taki podobno ten ładunek był pilny. Wszystko, co przyjechało po nas, wjechało przed nami. Niektórzy nie stali nawet 30 minut. Dobrze, że chociaż pogoda była korzystna, można było sobie pospacerować wokół auta, zrobić mały obchód.
Minęły 3 godziny, na parkingu tylko my i pepiczki z CS Cargo, Ci jednak stali chyba do rana, bo kabiny ani drgnęły. Pewnie walili w kime. Wjechaliśmy na teren firmy, ojciec odebrał przepustkę, objechaliśmy zakład i stanęliśmy obok magazynów. Otworzyłem windę, odbezpieczyłem ładunek i zaprzyjaźniony Bawarczyk zaczął nas rozładowywać.
Wyjechaliśmy za firmę. Obok duża stacja Agip, na której tata nocuje, jeśli wie, że będzie ładunek powrotny z tego zakładu. Szybka decyzja - myjemy auto, a przynajmniej kabinę, bo te słabe deszcze nie dały rady zmyć tego kurzu i piachu z polskich dróg. W sumie drogo nie wyszło, chyba 20zł. Potem odjechaliśmy na plac, zrobiliśmy porządek w lodówce, uzupełniliśmy braki i byliśmy gotowi do dalszej drogi, gdyż podczas czekania na wezwanie do wjazdu do firmy, dostaliśmy wiadomość o spedytora, że mamy powrót w okolice Piotrkowa z Geretsried, ale załadunek dnia następnego. Tak więc bez pośpiechu, gdzie dojedziemy tam dojedziemy, skoro i tak załadunek dopiero o 14.. Ta, żeby tylko o 14.. o tym dalej.
Najprostsza droga była przez miasto, tak przynajmniej zakładaliśmy. Niestety, godzina była jaka była, dodatkowo rozkopane centrum, ruch spory i tak nas właśnie przywitało Monachium.
Potem na wylocie szło już gładko i zmieżaliśmy ku Hohenrain, gdzie zaplanowaliśmy nocleg.
Parking całkiem całkiem, ale nie wiem kto uczył wrogów stawiać parkingi.Wszystko pochyłe, ani to leżeć na wyrku, ani to postawić kubek czy coś. Stanęliśmy więc bliżej pompy, przed Volvem ze Szwajcarii. Zanim jednak stał agent Ivecem, który burczał 24/7. Mi to nie przeszkadza, każdy ma pracę jaką ma - ja sam z resztą chciałbym jeździć w przyszłości z chłodnią, ale ojciec jaką opinię ma, taką ma. Trudno. Zmęczenie jednak swoje zrobiło, ojcu wystarczyło 10 minut żeby odpłynąć i w ogóle nie słyszeć agregatu.
5 Lipiec 2011
Rano, chociaż może nie takie ranie, bo wstaliśmy blisko południa. Prysznic na stacji, bo było aż 30 stopni, a w taką gorączkę człowiek się cały lepi. Odświeżeni, zjedliśmy co nam przyszykowała mama w domu i wpół do 14 ruszyliśmy pod firmę.
Znalezienie zakładu jednak nie okazało się takie łatwe. Mieściła się ona na Zonie, na której było 20 innych firm. Gdyby jeszcze była dobrze oznakowana, to nie byłoby problemu. Ta jednak miało jedno oznaczenie, na skrzynkach pocztowych na listy, gdzie logo było może, ja wiem 10cmx10cm? I kolejne rozczarowanie. Ładunek miał być na godzinę 14, a nie był nawet gotowy. Miało być 15 palet, pracownicy mówią, że 18. Dobra, poczekamy, jakoś pomieścimy. Zakładaliśmy, że w godzinę się uwiną, ale gdzie tam! Staliśmy 3 godziny, aż poproszono nas o podjechanie pod drugi magazyn. No i zaczęło się ładowanie. Co lepsze, żadne 18 palet, a 23, ale popiętrowane więc spoko. Ciężkie też nie spacjalnie, bo w papierach tona 900kg. Jak zwykle w naszym zwyczaju, zapakowanie do końca, na styk - paleciak musiał wylądować na ładunku.
Wyjechaliśmy poza zakład, wbiliśmy trasę do nawigacji, przejżeliśmy mapę papierową czy ta małpa dobrze ustaliła trasę, tj. tak, jak zamierzaliśmy jechać. Wszystko porobione, ustalone, otarcie czoła i można pedałować do domu. Zamiar? Dojechać do kraju w 9h.
Ruch niezbyt wielki. Normalny. Korkowało się tylko na wlocie od Oberschleissheim i na wylocie z Unterschleissheim. Powód: łatali ubytek w betonie i zamknęli trochę prawego pasa, a akurat była godzina, kiedy ludzie kończyli pracę.
Po monotonnej jeździe, przyszedł czas na pauzę. Zamiast robić 45, strzeliliśmy godzinną z racji tego, że szukając firmy trochę nabłądziliśmy i straciliśmy czasu. Bij zabij, nie pamiętam gdzie ów pauza nam wyszła, ale to i tak mniejsze z większym. Tacie często zdarza się tam stawać, czysta ubikacja, a odkąd ten parking upolował, nigdy nie postkał chodzącej chłodni.
Wszystko szło piorunem. Ruch znikomy, chwilami przez dziesiątki kilometrów byliśmy sami na drodze, zero żywej duszy. Wszystko na parkingu, widocznie większość uważa noc za moment do spania, a nie do pracy. I słusznie, jak ktoś ma czas, nie śpieszy się mu to jak najbardziej. Przynajmniej lepiej dla organizmu. Strzeliliśmy sobie po mózgotrzepie (mówimy tak na redbulopodobne napoje) i lecimy. Radio gra, czas mija na rozmowach. Na radiu słyszymy o jakiejś łapance. Z autem wszystko ok, z ładunkiem też, jednak lekka obawa jest zawsze, zwłaszcza że wybrałem się w trasę jak sójka za morze, bez żadnego dokumentu tożsamości. Jednak z ulgą przyszła usłyszana wiadomość, że łapanka jest, ale w drugą stronę. Odetchnęliśmy zatem z ulgą i dalej biliśmy kilometry. Muszę przyznać, że taka jazda przez Niemcy nocą, zwłaszcza tą drogą, która do prostych jak stół nie należy, jest ciekawa. Przynajmniej dla mnie dużo ciekawsza, jak z za dnia. W sumie tempo mięliśmy świetne, tylko 2 tony ładunku - nawet niepełne, tak więc w sumie ze środkowego pasa zjeżdżaliśmy tylko po wyprzedzeniu wolniejszych, żeby puścić tych którzy bali się wyjechać na pierwszy pas i ciągnęli za nami.
6 Lipiec 2011
Do granicy dojechaliśmy jakoś koło 3 nad ranem. Po minięciu znaku informującego nas o wjechaniu do ojczyzny, okrzyk radości i zadowolenie, że udało się objechać trasę bez tego paszportu. Niebezpodstawnie, bo tata w ciągu 5 ostatnich tras, cały czas po drodze, czy przy granicy, czy dalej w Bawarii, trafiał na kontrole. Zjechaliśmy standardowo na Orlena, stanęliśmy w miejscu, w którym stał Ercika, poszliśmy zjeść papu, bo głodni jak tralala. Koło 11 pobudka, bo na rozładunek się nie śpieszyło. Spedytor poinformował nas, że rozładunek będzie nazajutrz o 8 rano. Tradycyjnie jajecznica, cola, wywiesiliśmy ręczniki, poduszki na dwór żeby się się wywietrzyły, ogarnęliśmy nieład w kabinie i można było zbierać się w drogę.
W czasie jazdy na A4 w okolicach Wrocławia kierowca Scanii zaparkował w lesie. Miał o tyle szczęścia, że wycelował pomiędzy większe drzewa, kosząc sobą tylko małe krzaczki. Mogło skończyć się gorzej, a tak tylko drobne naprawy. Ogółem byliśmy pewni, że ViaToll dalej nie będzie działał. Ku naszemu zdziwieniu, po minięciu bramki, maszynka odezwała się do nas. Jednak co z tego, jak na jednej bramce działa, a innej nie. Nas to cieszy, bo w takim przypadku jeszcze trochę za darmo polatamy. Wrocław jak to Wrocław, kocioł istny. Obwodnica na Warszawę jeszcze nie zrobiona, więc byliśmy zmuszeni ciągnąć miastem. Jeszcze tylko tankowanie w ów mieście, bo taniej już nie będzie i jedziem dalej.
Dojechaliśmy do Piotrkowa, a raczej jego okolic, bo ładunek był na magazyny. Droga jak zwykle tragiczna. Na 8ce jest remont, w dodatku jeden z przejazdów zburzony i trzeba było jechać do następnego, robić nawrotkę i zaś pedałować 5km żeby zjechać na Grabicę.
Z ciekawości wjechaliśmy na teren magazynów. Mięliśmy zamiar stać tu do rana, żeby już prosto z rajki podjechać pod rampę. Tata poszedł do biura zapytać o toaletę itp., a wrócił z informacją, że zaraz nas zrzucą. Ładna niespodzianka, ciekawe skąd spedytor wymyślił tą 8 rano.. Po 10 minutach na CB Radiu odezwał się magazynier, żeby podjechać pod rampę ileś tam. Palimy kapcia, szybki rozładunek i może po 30 minutach byliśmy wolni. Jako, że w koło magazynów droga wewnętrzna, więc nikomu krzywda się nie stanie, jak zrobię sobie małą lekcję nauki czymś większym, jak osobówka. 10 minut śmigania i nie ma co marnować paliwa, ani mieszać w tarczkach. Trzeba zająć się konkretem i znaleźć stację. Upolowaliśmy sobie Lukoil obok Lidla w Piotrkowie. Niby jest zakaz wjazdu dla ciężarówek do miasta, ale dotyczy on tylko tranzytu. Wstaliśmy koło 9 rano, odpaliliśmy laptopa, załączyliśmy giełdę i trzeba znaleźć coś w stronę domu.
7 Lipiec 2011
2 telefony i wszystko dograne. Żeby było zabawniej, jeden z ładunków był z tego samego magazynu, na którym się zrzucaliśmy. Drugi powrót był z okolic Pabianic. Z załadunków pstryków nie mam, no może prócz jednego, tego z pod Pabianic. Na magazyn się nie pchałem, a w Pabianicach, załadunek na totalnym zadupiu, syf kiła i mogiła. Chciałem już zrobić zdjęcie, ale akurat ochroniarz wyrósł diabli wiedzą skąd. Chłopina musi się wykazać w pracy, więc po wysłuchaniu regulaminu i jakiś regułek, usunąłem zdjęcia z tamtej firmy w diabli. Po co będę robił sobie jakieś kłopoty, szkoda nerwów. Zamieszczam jedno ogólne, wiele prócz Atega na nim nie widać, to pan cieć nie ma o co się czepiać. Na tym zadupiu pewnie i tak internetu nie ma
Co do samych ładunków, jeden był do Bydgoszczy, dokładnie kilka 7 metrowych rurek, a drugi do domu na zakłady Warmińskie. Trzeba przyznać, że objętościowo ładunek imponujący
Aż 1 paleta i te rurki. Może z 500kg ładunku, a kasa jak za pół auta. Ma się łeb do negocjacji
Koło godziny 17-18 byliśmy na rozładunku w Bydgoszczy. Rozładunek był na totalnym odludziu, jakieś zakłady chemiczne na Wojska Polskiego, ale wjazd przez las. W ogóle, docelowa firma ulokowana tak, że gdyby nie telefon kontaktowy to nie ma mowy żeby tam trafić. Kręciliśmy się 30 minut aż w końcu trafiliśmy. Było trochę obaw, bo koniecznie chcieli, żeby wjechać pod magazyn, ale już ochoty posprzątać nie mięli. Pełno ostrych ścinek i wiórów metalu, tragedia dla opon, ale jednak udało się bezpiecznie wjechać i wyjechać.
15 minut, papiery podpisane. Wracamy do domu. Do domu, jak to do domu, droga leci szybciutko i nim się człowiek obejrzy, jest już prawie u siebie. Ruch znikomy, 0 korków, nawet w Bydgoszczy, choć tym razem złapało nas kilka czerwonych świateł. Jeszcze stanęliśmy dolać 40L paliwa coby nie zabrakło, przemyłem szybę z owadów, zjedliśmy po HotDogu i trzeba ruszać, nie ma opierniczania się.
Po drodze spotkaliśmy jeszcze dobrego znajomego. Wracał właśnie z takiego samego kursu co my. To jest dopiero uczynny chłopak, kiedy go nie spotkamy, to ma ze sobą jakiegoś autostopowicza. Ale to dobrze, ktoś ich brać musi, każdy chce wrócić przecież do domu. Potem szybki rozładunek, a że już u siebie i w dodatku z jedną paletą, to szybka gadka szmatka z magazynierem i zdjął nas korzystając z tego, że rozładowywany zestaw był w trakcie rozpinania. Papiery podbite, zestaw zważony, sprawdzony czy nic nie wywozimy (jeszcze gdyby było co, groszek?) i długa na bazę. Sprzątanie auta, żeby nie zostawić chlewu, przepakowanie tobołów, ostatnie dopieszczone, trzask drzwiami, przekręcenie kluczyka i można wracać na zasłużony odpoczynek do domu.
Dziękuję za przeczytanie, jeśli ktoś w ogóle dotrwał końca.
Przepraszam, że opisane tak tylko ogółem, chaotycznie, ale nie prowadzę pamiętnika, a pamięć mam niestety krótkotrwałą. Zważywszy, że od powrotu minęły już 4 dni.
W każdym bądź razie, liczę, że się miło czytało, a ja ze swojej strony postaram się przyszłe recenzje opisywać szerzej, chociaż szczerze nie obiecuję.
Pozdrawiam i dziękuję.