Od poprzedniego zjazdu plan był taki, że po tygodniu spędzonym w domu ruszamy jedynie na taki sam okres w trasę i zjeżdżamy do domu na święta. Tak też się stało.
Wyjazd zaplanowany był na 17go grudnia z bazy. Jechaliśmy we czterech czyli w dwie obsady. Ze mną Paweł, skoczek który zrobił ze mną poprzednią trasę a przyszedł na chłodnie jedynie chwilowo z naszych plandek. Niestety wraca na plandeki bo jeśli chodzi o bycie skoczkiem to niektórym dużo bardziej pasuje układ pracy plandek gdyż jest zdecydowanie inny niż na chłodniach.
Auto nasze czekało w Padborgu pod rampą i po załadunku ruszyliśmy w sobotę przed ósmą rano na rozładunek do Wenecji, całościowy na szczęście. Trasa przebiegała dość spokojnie gdyż największe śniegi już z dróg pousuwane więc jechało się całkiem przyjemnie. Po drodze jeden z wyprzedzających nas polaków zapytał mnie na CB czy widziałem, że z naczepy wiszą mi sople? W Padborgu ładuję zawsze świeżą rybę która zapakowana jest w styropianowe pudełka i obłożona jest lodem. Temperatura transportu to zazwyczaj 2 stopnie więc zawsze trochę tego lodu się stopi a woda a raczej szlam spływa na podłogi i ucieka przez uszczelki na zewnątrz. Temperatura na zewnątrz była minusowa więc wypływająca woda tworzyła sople co wydaje się dość oczywiste i normalne. Jednak te które zobaczyliśmy (patrz zdjęcie) gdy stanęliśmy na tankowanie trochę nas przeraziły a raczej przeraziła nas świadomość tego co mogłoby się stać gdyby taki sopel spadł na jadące za nami auto.
We Włoszech temperatura była już plusowa więc więcej ich strącać nie musieliśmy. Na miejsce dotarliśmy około 3 w nocy z soboty na niedzielę i niewiele myśląc poszedłem załatwić wcześniejszy rozładunek żeby mieć spokój w ciągu dnia. Po nim położyliśmy się spać.
Pobudkę zarządziliśmy dość wcześnie gdyż już przed południem, ze względu na spodziewany brak zleceń załadunkowych bo niedziela zaplanowaliśmy połazić po Wenecji – ja trzeci raz, Paweł po raz pierwszy. Wycieczka udało się znakomicie gdyż o tej porze roku w Wenecji jest zdecydowanie mniej turystów i można się dopchać do kilku atrakcji. Zdecydowaliśmy zafundować sobie wjazd na Dzwonnicę św. Marka, co okazało się całkiem dobrym pomysłem gdyż widok Wenecji z góry jest bardzo atrakcyjny. Musiałem zaliczyć oczywiście lody mimo, że temperatura na zewnątrz była mało do tego odpowiednia. Po powrocie do auta otrzymaliśmy wiadomość, że wieczorem załadują nas w tej samej firmie w której się rozładowaliśmy i zrobimy kabotaż po Włoszech. Miało być niedaleko bo jakieś 60km od Wenecji i było ale rozładunków było aż 6 i zajęły nam one praktycznie cały dzień - tradycyjnie przez włoskie ogarnięcie a raczej jego brak.
Następnego dnia załadowano nas w pewnej firmie rukolą i mogliśmy ruszać w drogę powrotną. Ładunek przeznaczony był do Helsingborga w Szwecji. Trasa powrotna bez przeszkód i przygód przebiegła na tyle sprawnie, że udało nam się zdążyć na poranny prom z Rostocku do Trelleborga. Jako, że wjechaliśmy nań niejako prosto z drogi więc nie udało się wykręcić na nim 9 godzin pauzy więc w porcie w Trelleborgu musieliśmy jeszcze swoje odstać. Do Helsingborga dotarliśmy około 18:30 i okazało się, że jedna z firm w której mamy się rozładowywać może to zrobić dopiero około 22 a druga nie pracuje wcale w nocy i będzie trzeba poczekać do dnia następnego. Szybki telefon do naszej spedytorki Ani i w pierwszej firmie rozładowano nas wcześniej a do drugiej dano nam kod wejściowy na halę i rozładowaliśmy się sami. Po rozładunku liczyliśmy na to, że udamy się prosto do Padborga a stamtąd do domu gdyż była to już środa 22 grudnia. Okazało się jednak, że jest jeszcze jedna misja do wykonania na terenie Danii. Udaliśmy się więc z Helsingborga do miejscowości Roslev na północy Danii celem załadowania przetworów z krewetek. W momencie gdy ruszaliśmy zaczynał nieśmiało padać śnieg który w Danii przerodził się już w konkretną śnieżycę. Duńczycy często odśnieżać zaczynają dopiero wtedy gdy śnieg przestaje padać lub napada go już tyle, że jechać jest naprawdę ciężko. Dlatego też trasę do Roslev pokonywaliśmy z maksymalną prędkością (występującą jedynie miejscami na najlepszych odcinkach) 60km/h. Na miejsce dotarliśmy około 5 nad ranem czyli odcinek około 400km jechaliśmy ponad 7 godzin, co i tak wydaje mi się dobrym wynikiem
.
Załadunek po pauzie i do Padborga dotarliśmy około godziny 18. Jako, że moje auto miało na połowę stycznia zaplanowany przegląd okresowy silnika a przed świętami w trasę miały wyjechać tylko trzy auta to szef zdecydował, że zjedziemy samym ciągnikiem do Szczecina. Na wyładunek musieliśmy poczekać i swoje odstać w kolejce gdyż przed świętami na terminalu Frigoscandii w Padborgu panował spory ruch. Tuż przed 21 rozładowaną naczepę odstawiliśmy do serwisu celem naprawy kilku drobiazgów (za które faktura okazała się wcale nie drobiazgowa ale o tym kiedy indziej) i wystartowaliśmy do Szczecina.
Większość z was wie a reszta się pewnie domyśla, że jazda samym ciągnikiem różni się zdecydowania od jazdy całym zestawem. Różnica ta jest jednak dużo bardziej odczuwalna gdy jedzie się po śniegu czy po lodzie a niestety mieliśmy z tym do czynienia w drodze powrotnej. Zima na całego tzn. opady śniegu dość obfite, miejscami podłoże konkretnie zmrożone a do tego jeszcze silne podmuchy wiatru. Już w odległości ok. 150km od Szczecina śnieg ustał za to z racji wyższej temperatury zaczął padać deszcz jednak temperatura przy gruncie musiała być niższa niż pokazywał termometr a przekonałem się wtedy gdy po wjechaniu na poprzeczną nierówność na drodze znalazłem się momentalnie na połowie sąsiedniego pasa ruchu ustawiony pod kątem do kierunku jazdy – trzeba było zdecydowanie zwolnić. Po 8 godzinach dojechaliśmy szczęśliwie na bazę która przywitała nas deszczem i większością placu zastawioną autami naszej firmy – widok bardzo rzadko spotykany. Przepakowanie, uzupełnienie dokumentacji i około 6 rano 24 grudnia mogłem udać się na Święta w domu.
Kolejny wyjazd nastąpił 27 grudnia. Plan był taki, że zmieniam sam chłopaków którzy zjeżdżają na sylwestra do domu jakieś 100km przed Rostockiem, z niego płynę promem do Szwecji, rozładowuję się w Malmo, wracam do Padborga gdzie czeka na mnie skoczek w moim aucie i jedziemy na Włochy.
Dojechałem do nich około 17, przejąłem auto (dawno Dafem nie jeździłem i wciąż twierdzę, że jest to słabo dopracowane auto mimo posiadanych kilku zalet) i ruszyłem na Rostock. Po załatwieniu biletu, odstaniu swojego wjechałem na prom i jedząc posiłek napisałem na forum gdzie będę. Odezwał się do mnie KRCR z którym ustawiłem się po rozładunku w Malmo. Do naszej ustawki podłączył się również nasz forumowy mistrz ciętego moderowania. NIESTETY jakieś 20 minut przed godziną Zero moi spedytorzy pokrzyżowali nam całkowicie plany i znów nie wręczyłem Jeszkinowi zamówionej osiem miesięcy temu soli morskiej z młynkiem oraz nie zdołał on wypić w obsługiwanym przeze mnie Dafie obiecanej kawy (chociaż ja jej wcale nie piję i chyba musiałby przyjść ze swoją). Nie udało się po raz kolejny. Sacre ble jak mawiają miłośnicy mięczaków zaliczonych prze UE do kategorii ryb. Pozdrawiam obu Panów licząc na rewanż (sic!)
Po nieudanym romansie z Dafem i Manem udałem się do Helsingborga gdzie się sam załadowałem na hali na której naturalna temperatura to zaledwie -25 stopni w skali Celsjusza. Palców nie czując u nóg i rąk, z soplem pod nosem i zgrabiałymi ustami z rozkręconym na maksa ogrzewaniem udałem się do duńskiego Horsens. Tam jakoś nikt nie oczekiwał na mój towar więc musiałem z jego rozładunkiem zaczekać do następnego dnia. Odtajałem trochę, więc na noc zdecydowałem się uchylić nawet szybkę co by dopuścić świeże powietrze do wnętrza kabiny gdyż ogrzewanie skręciłem jedynie o pół stopnia.
Rano rozładunek, dobre śniadanie a po nim oczekiwanie na dyspozycje.
Dyspozycje przyszły dość zaskakujące gdyż miałem udać się do Padbarga celem załadunku na Hiszpanię do której miałem się udać jedynie w towarzystwie obecnie obsługiwanego XF105 460. Skoczków deficyt i jechać nie miał ze mną kto. Nie ukrywam, że taki układ mnie nawet ucieszył bo po tylu miesiącach w podwójnej mogła to być dobra odskocznia. I była w sumie może poza jednym minusem. W swoim Actrosie mam podłączoną na stałe przetwornicę do której podłączam zazwyczaj swojego laptopa – zgubiłem gdzieś kabel do zasilacza samochodowego więc muszę korzystać z prądu 230V. Niestety kolega którego Dafem pojechałem swoją przetwornicę zabrał przez co zostałem odcięty od komputera. Na swoje nieszczęście, wziąłem też ze sobą zaledwie jedną w dodatku cienką książkę i zbyt mało prasy. Wszystko to złożyło się na to, że się mocno wynudziłem i nie mogłem poświęcić wolnego czasu na bieżące opisywanie tego co się działo.
W trakcie ładowania okazało się, że jakaś część towaru jeszcze nie dotarła i dotrze za późno więc musiałem się zamienić naczepą z kolegą który stał obok gdyż on był już załadowany i z późniejszym terminem dostawy.
Do Hiszpanii jechałem trzy dni bo tak wyszło a i spieszyć się nie było absolutnie po co. Nowy Rok przywitałem w objęciach morfeusza (cokolwiek dwuznacznie to brzmi) bo i świętować nie było co, nie było z kim i jak gdyż stałem samotnie na parkingu w okolicy belgijskiego Liege.
Pierwszy rozładunek miał miejsce w Oiartzun, potem była Pasajes San Pedro i dalej pojechałem zdjąć całą resztę do Madrytu. Po rozładunku i wykręceniu 24h pauzy w Madrycie oczekiwałem na współrzędne załadunku. Zdziwiłem się lekko gdyż wysłano mnie aż pod Almerię czyli jakieś 550 km od Madrytu. Dojechałem tam późnym wieczorem. Rano załadowano mnie sałatą lodową z przeznaczeniem na Szwecję. Trasa powrotna przebiegała nadzwyczaj spokojnie i trwała prawie 4 dni gdyż do przejechania miałem około 2600km. Jako, że nie zdążyłbym na prom który miał mnie zabrać z Travemunde do Malmo, wypauzowałem się wcześniej i promem popłynąłem jedynie z Puttgarden do Rodby a resztę trasy pokonałem na kołach. Rozładunek szybki i bezproblemowy gdyż towar był oczekiwany.
Po nim dostałem informacje o tym by wykręcić 45h, udałem się więc na stację benzynową pewnego znanego koncernu w dwa dni wyspałem i wynudziłem się chyba za wszystkie zaległe czasu – już nawet gazetami szwedzkimi się zainteresowałem – kupiłem bardzo fajną dotyczącą starych ciężarówek. W poniedziałek przed południem dostałem polecenie by znów udać się do siedziby Frigoscandii w Helsingborgu i znów samodzielnie załadować się na hali -25 stopni Celsjusza – wątpliwa przyjemność mimo, że mam za sobą kilka sezonów tzw. „morsowania”
Po załadunku udałem się do podkopenhaskiego Hvidovre gdzie rankiem obudzony przez ryczącą V8 koncernu z Sondertalje udałem się pod rampę wyładunkową i o 8:15 byłem gotów na kolejne dyspozycje.
Tak jak się spodziewałem po rozładunku polecono mi zjechanie do Padborga. Tam umyłem zestaw, w warsztacie wymieniono mi lampę tylną w naczepie gdyż trafił ją szlag i oczekiwałem na przyjazd kolejnego już w mojej karierze skoczka. Ten przyjechał a dokładniej został przywieziony około godziny 15. W nocy załadowano nas znów na Hiszpanię.
Ruszyliśmy około trzeciej nad ranem, niestety po drodze złapał na korek w Belgii przez co wychodziło nam, że możemy się spóźnić z rozładunkami. Tak też się stało gdyż kolejny zator złapał nas w Paryżu. Jednak o wszystkim wiedzieliśmy na tyle wcześnie, że odbiorcy zostali o tym poinformowani przez co nie stanowiło to jakiegoś dużego problemu.
Po ostatnim rozładunku w Bilbao udaliśmy się na drugą stronę Hiszpanii bo do miejscowości Tortosa. Po drodze jechaliśmy bardzo ciekawym kawałkiem drogi a mianowicie ciągnącym się doliną rzeki Ebro – naprawdę fajne widoki a z samego rana bardzo gęsta mgła.
W Tortosie mieliśmy ładować mandarynki. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że towar nie jest jeszcze gotowy i musimy na niego zaczekać do popołudnia. Poranek przywitał nas temperaturą 2 stopni na plusie jednak w ciągu dnia pojechała ona aż do poziomu 22 stopni co przyjęliśmy z niekłamaną przyjemnością. Efekt dla mnie był taki, że wygrzałem na słońcu gnaty a kolega skoczek się przeziębił…
Po załadunku otrzymaliśmy od ładującego siatkę z 5kg mandarynek które wciągaliśmy przez resztę trasy.
Po drodze musieliśmy zahaczyć o miejscowość Sant Esteve Sesrovires by załadować jak to ujął w sms’ie nasz spedytor „jakieś kilka kartonów, góra 40kg”. Naczepę mieliśmy załadowaną dość szczelnie ale 40kg kartonów powinno się zmieścić. Na miejscu okazało się, że kartonów jest 30 sztuk i każdy waży ok. 12kg i ułożone są na palecie euro. Na paletę miejsca nie mieliśmy więc ułożyliśmy kartony wprost na podłodze. Okazało się to później kiepskim pomysłem, gdyż podłoga była jeszcze mokra po myciu naczepy, kartony namokły, porozrywały się i wysypywały się z nich puszki z rybami. Trudno się mówi, mówiliśmy że na paletę miejsca nie mamy. W drodze powrotnej nic szczególnego się nie wydarzyło. Tankując na La Jonquera posłuchaliśmy na CB o czym ciekawym rozprawiają Polacy kręcący tam weekendowe pauzy.
Towar przeznaczony był dla znanej również w Polsce sieci Netto. Mieliśmy go dostarczyć do chyba największego duńskiego magazynu zlokalizowanego w miejscowości Koge niedaleko stolicy Danii. Okazało się jednak, że termin dostawy ustalono dopiero na 2 w nocy z poniedziałku na wtorek a my bylibyśmy w stanie tam dojechać już w sobotę w nocy. Przeorganizowaliśmy więc sobie nasze plany dotyczące jazdy i jechaliśmy tyle ile nam się chciało by się zbytnio nie przemęczać. Mimo to do celu dotarliśmy w niedzielę po południu i jeszcze przed rozładunkiem zdołaliśmy wykręcić 24 godzinną pauzę a właściwie 28godzinną.
Mimo, że ów magazyn to moloch to rozładunek samodzielny chociaż z racji tego, że na rampie pracowali sami Polacy pomogli nam tyle ile mogli.
Druga część towaru miała być dostarczona kilkanaście kilometrów dalej do magazynu innej sieci supermarketów (tej jednak w PL nie znamy) do miejscowości Ishoj. Dotarłem tam około 4:30 ale okazało się, że wyładunek będzie możliwy dopiero od 6 rano.
Po drzemce udałem się na rampę by rozładować znów samodzielnie 9 palet mandarynek. Wszystko szło sprawnie do momentu aż jedna z palet na skutek mojego błędu w obsłudze sprzętu nie poleciała na mnie. Około 40 minut zbierałem z powrotem do kartonów rozsypane mandarynki i formowałem z nich słupki.
Po rozładunku pauza do około 9 i zjazd do Padborga gdzie skoczek ćwiczył namiętnie podjeżdżanie pod rampę, ogarnęliśmy auto, spakowaliśmy mandżury i czekaliśmy na podmianę. Ta przyjechała przed chwilę po 19 i przed 20 ruszyliśmy na Szczecin. Ja do domu dotarłem około 4 nad ranem i jako, że była pełnia nie spałem wcale.
Kilka zdjęć na zachętę:
Wenecja
V8
Zdjęcie wyjazdu
Góreczki
Cała fotogaleria ( właściwie nie cała bo skończył mi się limit na picturepush'u) -
http://filippo.picturepush.com/album/13 ... y-Rok.html