Póki nie zakmnięte, to może ja tylko wyrzuce z siebie swój burzliwy początek, jako że dzisiaj pożegnałem się na parę miesięcy z trokerką. W połowie lipca odebrałem kartonik C+E, wcześniej miesiąc jeździłem solówką po okolicy. Poszedłem do największej firmy w mieście, powiedzieli: OK. Jakieś przyuczenie, coś? Ktoś coś ci tam pokaże. Koniec końców wylądowałem sam w ciągniku, pomogli mi się spiąć i pojechałem na załadunek. Mój pierwszy w życiu, zszedł mi ok. 2h. Głupia pulpa papierowa, celuloza ale dla kogoś kto nigdy nie trzymał pasa w ręku to było wyzwanie. W każdym razie udało się spiąć i za po weekendzie miałem ruszyć na europę. Mówili, że ktoś poczeka, będziecie jechać na dwa auta, itp itd. Wylądowałem oczywiście w ciemnej dupie, czyt. przyszedłem do pracy, nikogo nie było, więc odpaliłem auto i pojechałem na Niemcy. Wszystko szło dobrze dopóki nie posłuchałem się nawigacji która do ringu Berlina prowadziła mnie landem, a poźniej poprosiła grzecznie abym skręcił na prom osobowy na Elbie. Jako człowiek kompletnie zielony, mający 40t zestaw, miałem pełne gacie przez pierwszy cały tydzień. Odetchnąłem, zjadłem coś normalnego dopiero stając na weekend we Włoszech, do których też sam dojechałem i nikt mi w niczym nie pomagał - oprócz szczęścia, rozumu i chłodnej głowy. Dostałem jelcza 105.410 z najbardziej chyba roz##### naczepą w firmie. 3 dnia w pracy, pod Brennero zagotowała mi się woda, o dziwo przysłali serwis i pojechałem na czyszczenie chłodnicy. Zjeżdżająć na wspomiany prom i zawracając na drodze szerokości jednego sam. osobowego naczepa zakopała mi się w błocie, nogi wryły się w asfalt. Później we włoszech zewsząd atakowały mnie nieopisane wiadukty, wzniesienia, gdzie jelcza trzeba było redukować do dolnej skrzyni, bo ciągle 24t na plecach. Duuużo podsumowując, podliczyłem sobie, że przez 30 dni pracy miałem 24 dni przygód - w sensie, że pozostałe 6 dni zajmowałem się jazdą, spaniem, czekaniem, odpoczynkiem, po prostu nic się nie działo oprócz połykania kilometrów. A tak dzień w dzień coś. Od wspomianych przygód, przez rozpinającą się szmatę w naczepie, zacinające się pasy, spadające drzwi które zamykać trzeba było wózkiem, policje i granice, na kaskaderskim spinaniu ładunku kończąc (mam tu na myśli tartaki, huty, drabiny, deszcz i 40C słońce, do wyboru do koloru). Wiedziałem na co się piszę, dostałem mega szkołę życia i po takim skoku na głęboką wodę mogę już mi trokerka nie straszna. Przeżyłem, dojechałem spowrotem, nie przegiąłem tacha, nie rozbiłem auta, żyję, mam się dobrze, choć siwych włosów przybyło.
A co sprawiało najwięcej problemów? Wszystko co zostawiłęm w domu. Pierwsze 2 tyg to było mega psychiczne wyzwanie. Może gdybym pojechał z kimś to inaczej by to wyglądało. Ale że rzucony zostałem sam, beż żadnej pomocy miałem naprawdę pełną głowę. Wszytkie trudności techniczne i manualne zostały mniej lub więcej ogarnięte do końca pierwszego tygodnia pracy, wszystko to można przeskoczyć. Ale najgorzej z tym co siedzi w środku, totalnie zmieniłem swój pogląd na tą pracę.
Jeśli miałem jakieś problemy, pytałem, jeśli nie mogłem sobie z czymś poradzić, prosiłem o pomoc i zawsze tą pomoc otrzymałem (no w sumie to nie, bo raz niemiec nie chciał mi pożyczyć miotły do wysprzątania naczepy
- czekał więc aż ją sobie przedmucham powietrzem z firmy, hue hue). Nie chce tu wychodzić na jakiekogś nie wiadomo kogo, ale każdy kierowca, (szukałem towarzystwa głownie ogarniętych, porządnych ludzi a nie akademii parkingowej z wąsami i bez zębów) robił wielkie oczy, kiedy sprzedawałem mu swoją historię, bo co rusz pytałem kogoś o coś, od informacji nt zakazów zaczynając, na prośbach o pomoc z naczepą kończąc. Kazdy zgodnie przyznawał, że co to za firma krzak, która świeżego kierowce wywala na 2tygodnie na Europę. Pal diabli kierowcę, ale czy nie szkoda było im sprzętu?! A co by było gdybym był debilem i nie potafiłbym używać retardera albo wchodził na ronda z 50kmh na blacie... Szkoda gadać. Mimo wszystko, ujmując to poetycko, cała ta moja kupa w gaciach walona nie przerwanie od pierwszych kilometrów stopniowo zaczęła gdzieś uciekać nogawką i było coraz lżej, czułem się coraz pewniej. Oczywiście do momentu, w którym nastąpiła kolejna przygoda, czyt: nadszedł kolejny dzień...
Co nie zabije to wzmacnia, przekonałem się o tym do szpiku kości.
Rady dla nowych, tak na gorąco: Nie bać się pytać, trzeźwo myśleć, znać SWOJE granice, szanować siebie (nie pracę), unikać buractwa i powinno być dobrze. Mi się udało, nie powiem że się podobało. Marzyłem o tej robocie całe życie, ostatnie pół roku stałem na głowie żeby ogarnąć biurokrację i pozałatwiać prawko i KW na czas. Ma to swoje piękne momenty, ale tych ciemniejszych stron jest chyba zdecydowanie więcej. Dzisiaj zrezygnowałem z jazdy, bo musze dokończyć studia. I najgorsze jest to, że już mi tego cholernie brakuje...