Jako, że ostatnia trasa była dłuższa niż normalnie to i czas na regenerację sił miał być dłuższy. Jednakże po około tygodniu spędzonym w rodzinie odebrałem telefon od szefostwa z informacją i prośbą o wcześniejszy wyjazd gdyż jeden z kolegów się rozchorował (ten jeżdżący MAN'em TGA) i nie był w stanie jechać dalej niż miał zaplanowane. Wyjazd miałby byś jedynie w kółku Polska-Norwegia-Polska a po nim miałem kontynuować wolne w domu. Nie ukrywam, że sytuacja ta była dla mnie dość mało komfortowa gdyż miałem już konkretne plany na najbliższy tydzień, ale czego się nie robi dla dobra firmy. Auto było w Szczecinie w serwisie celem sprawdzenia jakiś niedomagań a ja do momentu ich ostatecznego usunięcia miałem oczekiwać na telefon z konkretną datą i godziną wyjazdu. Zacząłem więc powoli przygotowywać się do krótkiego wyjazdu. Nie będę już szczegółowo opisywał o co dokładnie chodziło w każdym razie usterka TGA była na tyle poważna, że nigdzie wcześniej nie pojechałem i w domu byłem dokładnie tyle ile wstępnie planowane czyli dwa tygodnie.
Wyjazd nastąpił we wtorkowy wieczór gdyż podmianę zaplanowano następnego dnia przed południem w Kiel - ekipa (podwójna obsada) jeżdżąca moim autem płynęła tej nocy promem z Goteborga.
Gdy przyjechałem do biura firmy dowiedziałem się o tym, że na dzień dzisiejszy jestem jedynym kierowcą w firmie (sic!). Wiedziałem już od jakiegoś czasu, że jeden z kierowców szuka sobie jakiejś firmy jeżdżącej za przyzwoite pieniądze po kraju w dodatku bliżej obecnego miejsca zamieszkania (Tczew) ale nic nie wiedziałem, że i drugi kolega ma jakieś inne plany. Okazało się, że pierwszy wcale nie wraca na kraj i bliżej domu a został skuszony lepszymi pieniędzmi przez firmę która jeździ pod tą samą spedycją co my i robi dokładnie tę samą robotę co my. Drugi zaś podobno nie dawał sobie rady (wg. własnej opinii) z porozumiewaniem się z norweskimi spedytorami i wyjeżdża do pracy do Niemiec celem podszkolenia języka. Podejrzewam, że tak w jednym jak i drugim przypadku chodzi o finanse i pozostaje jedynie czekać na to aż cała prawda wyjdzie na jaw. Mam pełną świadomość tego, że w naszej firmie nie zarabiamy kokosów i na pewno chciałbym zarabiać więcej ale nie ma też tragedii i trzeba przyznać, że nie można narzekać ani na relacje z szefami, spedytorami, auta i ich serwisowanie jak i na samą robotę. Przy takim obrocie spraw z początku nie wiedziałem co myśleć ale po kilku chwilach zastanowienia doszedłem do wniosku, że być może przez to wszystko trochę mi się polepszy - pierwsze jaskółki się już pojawiły bo za poprzedni miesiąc dostałem premię a także poinformowano mnie o zmianie sposobu rozliczania tras przez co będę zarabiał więcej.
W związku z powyższym okazało się, że po drodze zabierzemy ze Szczecina kandydata na kierowcę który pojedzie na próbną trasę drugim autem które także przypłynie do Kiel. Około 22:30 byliśmy już w Szczecinie a na miejscu czekał już na nas ów kierowca, Mirek lat około 55. Wrażenie zrobił trochę wystraszonego całym zamieszaniem związanym z wyjazdem (przepakowanie, parkowanie prywatnego auta w Szczecinie na czas wyjazdu, milion pytań - niestety wiele bez sensu). Ja usadowiłem się na tylnej kanapie celem jak najdłuższego snu co na pewno nie jest łatwe w zapakowanym na full aucie.
W Kiel byliśmy około 9 rano. Czas oczekiwania na przybicie promu upływał mi na nieustannych pytaniach Mirka o wszystko. Starałem się cierpliwie i skrupulatnie odpowiadać na każde z nich.
Gdy prom już przybił a auta wjechały na terminal rozpoczęliśmy przepakowywanie się. Moje auto było załadowane całościowo celulozą do miejscowości Freiburg na południu Niemiec, Mirka zaś w trzy miejsca również w Niemczech (Brunszwik, Halle i okolice Monachium) i konieczna jest dodatkowa wizyta w agencji celnej w Kiel. Gdy już się przepakowaliśmy i wstępnie rozlokowaliśmy po autach ruszyliśmy razem do owej agencji - pojechałem z Mirkiem by mu pokazać gdzie jest ta agencja i pomóc we wszelkich problemach a pojawiło ich się całe mnóstwo bo okazało się, że Mirek nigdy nie miał do czynienia z procedurami celnymi a także nie zna żadnego języka obcego (przyjmując się twierdził, że zna niemiecki) co jest w pracy w naszej firmie konieczne gdyż zlecenia otrzymujemy bezpośrednio od Norwegów (po angielsku lub niemiecku). Po wszystkim mogliśmy ruszać dalej. Mirek poprosił byśmy gdzieś po drodze zatrzymali się na chwilę celem udzielenia mu dalszych informacji na żądane tematy - niestety ale rozładunek miałem zaplanowany na dzień następny a do przejechania ponad 1000km więc zaproponowałem, że jadąc razem możemy pogadać przez CB-radio. Mirkowi chyba od początku praca u nas się nie spodobała bo po kilku zdaniach zamienionych na CB przeszedł na inny kanał i gadał z kierowcą jakiejś firmy ze swojej okolicy na temat warunków pracy u nich - nie bardzo rozumiem taki tok postępowania ale cóż... Kawałek za Hamburgiem i tak się zgubiliśmy więc miałem spokój. Jazda niby szła dość swobodnie ale tego dnia dotarłem jedynie kawałek za Frankfurt i tam spędziłem noc.
Rankiem ruszyłem do celu a zostało mi doń jakieś 3 godziny jazdy jednak po drodze zmarnowałem trochę czasu chyba na stale się korkującym skrzyżowaniu autostrad A5 i A w Karlsruhe. Na miejscu zameldowałem się około południa i trafiłem oczywiście na przerwę śniadaniową - przygotowałem więc spokojnie naczepę do rozładunku i sam zjadłem śniadanie. Jeszcze w trakcie rozładunku otrzymałem informację o pierwszym załadunku - miała to być zaledwie jedna paleta z miejscowości Merdingen oddalonej jakieś 30km na zachód od Freiburga. Na miejscu wszystko już czekało więc szybko się załadowałem i ruszyłem na kolejny załadunek do miejscowości Weil am Rhein która to graniczy ze szwajcarskim Basel. Ładunek który miałem podjąć to cztery skrzynie (5ldm) specjalistycznego sprzętu przygotowanego celem prezentacji na jakiś targach w Norwegii. Na początku szukałem owych skrzyń nie na tej rampie do potrzeba a gdy już znalazłem odpowiednie miejsce okazało się, że skrzynie są gotowe ale nie ma do nich dokumentacji a człowiek który za nią jest odpowiedzialny już poszedł do domu a co najciekawsze mijałem się z nim w bramie wjazdowej. Zmuszony więc byłem zaczekać do następnego dnia na załadunek.
Następnego dnia rano załadowałem się owymi skrzyniami, odebrałem wszystkie niezbędne dokumenty w tym karnet ATA i pojechałem na dalsze załadunki. Kolejny z nich to miejscowości Radolfzell na Jeziorem Bodeńskim - zupy instant
Musiałem chwilę poczekać, bo znów trafiłem akurat na przerwę śniadaniową. Po załadunku 20 palet ruszyłem z 6metrami wolnej przestrzeni na naczepie w następne miejsce którym była miejscowość Schwaighaim na północ od Stuttgartu. Spedytor poinformował mnie, że firma która zleca ten ładunek pracuj tego dnia jedynie do godziny 16:00 ale ktoś ma na mnie zaczekać w razie ewentualnego spóźnienia. Hołek poinformował, że na miejscu będę jakiś kwadrans przed 16 więc bez obaw. Jak bardzo się myliłem. Stuttgart jako taki nie ma obwodnicy (ringu) więc by się przedostać z południa na jego północ trzeba jechać przez miasto - co w przypadku piątkowego popołudnia nie oznacza niczego dobrego dla kierowcy ciężarówki. Jedyny plus tego przejazdu to widok Muzeum Mercedes-Benz (które miałem okazję już kiedyś zwiedzić) z innej perspektywy.
Na załadunku zameldowałem się dokładnie o 17:05 czyli przejazd przez zakorkowane miasto zajął mi 1:20 dłużej niż zakładał Hołek. Faktycznie specjalnie na mnie czekał człowiek (bardzo miły zresztą) który załadował mi części do tuningu aut marki Porsche. Po tym załadunku ruszyłem na już ostatni do miejscowości Fellbach - miała to być jakaś zbieranina ze spedycji Schmalz&Schoen - pod rampę ustawiłem się kwadrans przez 18 a ładowano mnie do 20:00 czyli do końca pracy magazynierów. Po odebraniu dokumentów ruszyłem na północ Niemiec - jeszcze miałem ponad 3 godziny jazdy i prawie 4 godziny czasu pracy. Wprawdzie w piątkowe wieczory niemieckich aut już na parkingach mało i łatwiej znaleźć miejsce niż w środku tygodnia ale miałem nie mały problem ze znalezieniem miejsca na noc. Udało się to dopiero na trzecim z kolei parkingu, już na E45 (k. Giesen w kierunku Dortmundu).
Następnego dnia rano ruszyłem w kierunku Kiel. Jazda szła dość dobrze choć nie obyło się bez kilku drogowych obstrukcji. W porcie Kiel zameldowałem się chwilę po 16 więc w sam raz. Na terminalu zostałem przydybany przez polskiego kierowcę który to poprosił mnie o pomoc w procedurach związanych z odebraniem biletu na prom - zawsze służę pomocą ale chyba co raz częściej zastanawiam się czy nie dbać jedynie o swoje interesy. Kolega wiózł jakąś zbieraninę z Niemiec wśród której był jakiś ładunek ADR (16kg i kwalifikowany jako ADR jedynie w transporcie morskim) - spedytor polecił mu, żeby dokumenty od tego ładunku schował i nie pokazywał przy odbieraniu biletu na prom. Okazało się jednak, że wśród pliku dokumentów znalazła się jakaś jedna kartka na której wyszczególniona była substancja stanowiąca ów ładunek ADR - kolega gra Kobuszewskiego, że nic nie wie o żadnym ADR, szef biura patrzy podejrzliwie a ja tłumaczę co kolega ściemnia. Nie ma opcji, że auto popłynie jak nie znajdzie się dokument w czerwonej ramce do tego ładunku. Kolega jeszcze trochę powywracał oczami ale w końcu poszedł po ów schowany dokument. Gdy już go przyniósł, szef od razu się domyślił, że to była od początku ściema i przeszukał wszystkie dokumenty bardzo dokładnie i zagroził, że być może nie będzie na promie tego dnia miejsca na ten ładunek
Koniec końców wszystko skończyło się pomyślnie a mnie jedynie pozostał nie smak bo świeceniu oczami za czyjeś kłamstwa.
Po zjechaniu z promu kierunek Svinesund. Droga spokojna, pogoda piękna bo bezchmurne niebo i ciepło jak na szwedzkie warunki o tej porze bo 15st. Na granicy wizyta w Terminal Service celem przygotowania dokumentów do odprawy celnej. Załadunków było pięć a dokumenty do odprawy zrobione tylko cztery - okazało się, że coś tam brakowało z pierwszego mojego załadunku (tej jednej palety z Merdingen). Mój spedytor nie odbiera telefonu (niedziela a on podobno na polowanie na łosie pojechał na cały weekend) gdy po około godzinie udało się w końcu do niego dodzwonić okazało się, że nie ma innej opcji jak powrót do Szwecji do miejscowości Stromstad do EU Terminal który w poniedziałek rano wyjaśni problem.
Jako, że musiałem zrobić pauzę weekendową to po wyjaśnieniu sprawy w EU Terminal ruszyłem ze Stromstad w poniedziałek dopiero o 14:00. Na granicy pojawił się kolejny problem. Ładunek przeznaczony na targi wjeżdża do Norwegii na karnecie ATA - dokumencie stwierdzającym, że ów towar służy jedynie do celów wystawowych i nie jest przeznaczony na sprzedaż, przez co nie podlega ocleniu. Dokument ów musi być zatwierdzony przez służby celne kraju z którego jest wysyłany oraz kraju odbywania owej wystawy/targów. Musi być także podpisany ktoś kto bierze pełną odpowiedzialność za to, że ów towar wróci do kraju z którego został wysłany i nie zostanie gdzieś indziej sprzedany - najczęściej podpisuje się na nim ktoś z firmy wysyłającej. Problem w tym przypadku polegał na tym, że nikt się na odcinku o odpowiedzialności nie podpisał. Celnik norweski - notabene wyjątkowo chamski buc - zabrał mój paszport i całą resztę dokumentów i poinformował, że dopóki nie będzie ów odcinek podpisany nie mogę opuścić granicy. Szybko skontaktowałem się ze swoim spedytorem który to próbował wyjaśnić całą sytuację. Nie chciałem się sam na tym odcinku podpisywać gdyż okazało się, że wartość tego ładunku jest ogromna. Gorąca linia spedytor-celnicy trwała około godziny po czym mój spedytor stwierdził, że trafiliśmy na wyjątkowego idiotę i nic się nie da zrobić poza tym, że ja się na tym odcinku podpiszę, co też uczyniłem, po czym dostałem swoje dokumenty z powrotem i mogłem jechać dalej.
W biurze naszej spedycji jeszcze sobie pożartowaliśmy z granicznego służbisty po czym ustaliliśmy co zrobić aby po rozładunku zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność za ów problemowy ładunek.
Tego dnia udało mi się rozładować dwa miejsca (Sarpsborg i Langhus) i dotrzeć na trzecie (Oslo) ale tam już zastałem jedynie osoby sprzątające magazyny (Bring). Musiałem więc poczekać do rana.
Rankiem następnego dnia już przed 7:00 byłem rozładowany w porcie w Oslo więc zostały mi jeszcze tylko dwa miejsca do zrzucenia. Jedno z nich to miejscowość Baerums Werk i na koniec Oslo (Alnabru). Po wszystkim zjazd na najbliższy parking i oczekiwanie na załadunek.
Informacje o nim dotarły dopiero następnego dnia - załadować się miałem w dwóch miejscach w Norwegii z rozładunkami w Szwajcarii. Pierwszy załadunek to miejscowość Skedsmokorset czyli praktycznie już północna dzielnica Oslo, gdzie załadowałem jakieś narzędzia po firmie budowlanej która coś w Norwegii budowała. Drugie zaś miejsce to miejscowość Eiksmarka gdzie załadowałem duże skrzynie z wyposażeniem dla ambasady Norwegii w Genevie.
Po załadunku zjazd do Sarpsborga celem dostarczenia dokumentów. Okazało się, że część dokumentów celnych będzie dopiero następnego dnia rano więc pauza. Wieczorem na terminal przyjechał także Mirek którego nie spodziewałem się już nigdy spotkać bo słyszałem, że po rozładowaniu się w Niemczech i podjęciu ładunku powrotnego do Norwegii zadzwonił do szefa z informacją, że nie chce dłużej dla nas pracować.
Rankiem odebraliśmy dokumenty i pojechaliśmy do Goteborga bo stamtąd tego dnia mieliśmy płynąć do Kiel. Na granicy norwesko-szwedzkiej załapałem się na kontrolę gdyż szwedzkim celnikom nie spodobał się dokument eksportowy dla norweskiej ambasady. Jak mnie poinformowano podejrzane wydało im się jakieś zbyt ogólnikowe wyrażenie które znalazło się w dokumentach dlatego też chcieli zobaczyć co faktycznie znajduje się na mojej naczepie. Nie kryli rozczarowania gdy po otwarciu drzwi naczepy zobaczyli wielgachny karton który dokładnie zasłaniał całą resztę skrzyń. Skopiowali więc moje dokumenty i polecili jechać dalej.
Do Goteborga dotarliśmy jeszcze przed czasem wydawania biletów więc musieliśmy swoje odstać. Po odebraniu biletów wjechaliśmy na terminal od razu a na sam prom zaczęto wpuszczać wcześniej niż zwykle.
Po przeprawie Mirek miał jakiś swój plan jazdy i działania więc nie oglądając się na niego ruszyłem na południe. Tego dnia dotarłem przed Frankfurt bo załapałem się na piątkowe korki na zwężce na A1 za Bremen, w Dortmundzie na skrzyżowaniu z E45 i na zwężce przy robotach drogowych na E45.
Następnego dnia ruszałem tuż przed 7 rano by już o 11:30 być na granicy niemiecko-szwajcarskiej. Na granicy trafiłem na jakiegoś debila-furiata który kontrolując moje dokumenty rzucał nimi po swoim kantorku i coś tam bluzgał po ichniemu pod nosem po czym kazał jechać bez problemu.
Wprawdzie pierwszy rozładunek mam w Genevie ale musiałem stanąć w Basel gdyż tutaj muszę odprawić się w agencji celnej i zrobić pauzę weekendową (45h). Zawsze gdzie mam pauzować szukam jakiś ciekawych miejsc w które mogę się przespacerować czy pojechać rowerem. Nie inaczej było i tym razem. Byłem już tu wcześniej więc wiedziałem, że ów terminal jest zlokalizowany blisko miasta do którego można się przejść. Pogoda tej soboty była bardzo ładna gdyż było słonecznie i ciepło więc po południu wybrałem się na spacer. Zaraz po wyjściu z terminala zobaczyłem grupki ludzi w szalikach idące jak sie domyśliłem na mecz - widziałem także wcześniej w nawigacji, że w pobliżu jest jakiś stadion - jak się okazało dość pokaźny, na którym swoje mecze rozgrywa FC Basel - klub szwajcarskiej ekstraklasy. Zagadałem dwóch jegomości co to za mecz - okazało się, że mecz kolejki bo lider czyli FC Basel gra z trzecim w tabeli FC St. Gallen - nie mogłem trafić lepiej. Okazało się, że zagadałem właśnie kibiców St. Gallen którzy spokojnie sobie spacerowali z dworca kolejowego na stadion. Przed stadionem setki ludzi. Okazało się, że nie mam możliwości zapłacenia za bilet kartą płatniczą a że nie miałem przy sobie żadnych szwajcarskich franków a jedynie 20euro to mogę zakupić bilet jedynie na trybunę zajmowaną przez najzagorzalszych kibiców FC Basel - nie mogłem trafić lepiej
Nikt nie chciał ode mnie dowodu tożsamości, karty kibica, nie filmował, nie przeszukiwał jakoś przesadnie dokładnie itd.
Wiele rzeczy jeszcze mnie zdziwiło tego wieczoru bo było to zupełnie inaczej niż w Polsce. Nie będę się wdawał w szczegóły bo pewnie nie wszystkich to interesuje ale ogólnie mecz był bardzo dobry, FC Basel było drużyną dominującą co udowodniło wygrywając 3:0 a sam mecz zgromadził imponującą liczbę 29440 kibiców (stadion może pomieścić ponad 38000 widzów). Po meczu wróciłem spokojnie do auta.
Może nie mam co dzień pięknych zachodów i wschodów słońca, nie jeżdżę ciągle w ciepłe kraje i nie piję lokalnych win do posiłków ale też czasem ubarwiam sobie szoferskie życie takimi przygodami:)
W niedzielę pogoda się popsuła bo prawie cały dzień lało więc praktycznie cały dzień przesiedziałem w kabinie oglądając filmy, czytając gazety i książkę.
W poniedziałkowy ranek wizyta w biurze spedycji Agility celem zrobienia dokumentów a po niej jazda do Genevy. Adres rozładunku był jakiś taki dziwny bo ciągiem zapisane dwie nazwy różnych firm - jako, że do CMR'ki dołączony był T1 to domyśliłem się, że jedna z nich to agencja celna która ma załatwić szwajcarskie procedury celne. Zajechałem pod adres a tu ogromny plac, dwa wielkie biurowce i 50 ramp które obsługują ze 30 firm - rozejrzałem się mnie więcej co i jak, zaparkowałem bezpiecznie z boku i poszedłem szukać agencji z CMR'ki - dosyć szybko ją znalazłem bo była w budynku przy którym zaparkowałem - okazało się, że w tej chwili mają przerwę śniadaniową i polecili przyjść za około godzinę. Po godzinie ze szczerym uśmiechem oznajmiono mi, że oni z tą odprawą nie mają nic wspólnego - nie kryłem irytacji bo zmarnowałem godzinę a wiedzieli dokładnie, że stoję i czekam pod ich oknami.
Przejrzałem jeszcze raz dokładnie wszystkie dokumenty ładunku i na jednym z nich znalazłem jakiś numer kontaktowy do osoby odpowiedzialnej za odbiór przesyłki w Genevie - zadzwoniłem i polecono mi iść do innej agencji, zlokalizowanej w drugim biurowcu. Szybko ją znalazłem i dałem dokumenty do "zrobienia" - znów musiałem poczekać godzinę ale tym razem nie na darmo. Po wszystkim polecono mi jechać na rozładunek który okazało się, że mam po drugiej stronie ulicy - w trochę mniejszych centrum dystrybucyjnym. Rozładunek poszedł dość sprawnie i mogłem ruszać na drugi rozładunek do miejscowości Hinwil niedaleko Zurichu. Na miejscu byłem około godziny 21 i wiedziałem, że oczywiście nikt już ładunku zdjąć o tej porze nie będzie mógł, liczyłem jedynie na spokojne miejsce do zaparkowania na noc. Zajechałem pod bramę firmy a tam nikogo - szlabany pozamykane, w stróżówce żywej duszy a domofonu nikt nie odbiera. Zaczepiłem wychodzącą z biura sprzątaczkę ale ta tu tylko sprząta i nic nie wie - mąż który po nią przyjechał poinformował mnie jedynie, że po przeciwnej stronie ulicy to też są budynki tej firmy dla której mam ładunek i za jednym z nich na pewno są miejsca parkingowe - miał rację bo były specjalnie przeznaczone dla ciężarówek i aż dwa. Na szczęście oba wolne, więc mogłem spokojnie pauzować do rana.
Rankiem okazało się, że budynek przy którym stoję to dokładnie ten magazyn w którym mam rozładunek. Po okazaniu dokumentów polecono mi wjechać na halę. Gdy już to zrobiłem i się "rozplandeczyłem" magazynier oświadczył, że najwygodniej będzie mu rozładować mnie wjeżdżając wózkiem na naczepę. W hali nie było jednak żadnej rampy. Wjeżdżając na halę stanąłem w wyznaczonym liniami miejscu które, byłem przekonany, że jest wagą. Okazało się jednak, że to wcale nie waga a winda wpuszczona w podłogę. Magazynier zjechał więc mój zestaw w ziemię tak by mieć podłogę naczepy dokładnie na poziomie podłogi magazynu po czym rozładował to co dla nich przywiozłem. Ja skorzystałem z okazji, że auto zapadło się w ziemię i dokładnie umyłem sobie boczne szyby
Po wszystkim zaliczyłem pobliską piekarnię bo już skończyło mi się pieczywo a że w tzw. międzyczasie otrzymałem adres załadunku, to po powrocie od razu ruszyłem do celu którym była położona zaledwie 25km dalej miejscowość Nurensdorf. Na miejscu byłem po około 45 minutach bo złapał mnie poranny korek w kierunku Zurichu.
W czasie dojazdu do Nurensdorfu zaczął się ujawniać jakiś problem z moją nawigacją - najpierw samoczynnie zaczęła się wyłączać aż w końcu przestała działać w ogóle. Gdy byłem w poprzedniej trasie spaliła mi się jej ładowarka a teraz spsuła się całkiem? Niby lampka zasilania się świeci ale włączyć się jej nie da - podłączenie do komputera także nie przynosi żadnego efektu.
Po załadunku polecono mi jechać na granicę CH-D w Schaffhausen bo tam miały czekać na mnie dokumenty celne do załadowanego towaru. Jako, że nie wożę ze sobą żadnych map to musiałem się posiłkować jedynie swoją Nokią i jej mapami - nie jest to to samo co Tom Tom ale co zrobić.
Na granicy dokumenty już faktycznie czekały więc tylko dwie pieczątki od celników, skasowanie za jazdę po Szwajcarii i kierunek Stuttgart bo kolejny załadunek to Fellbach czyli praktycznie dzielnica Stuttgartu. Tym razem dojazd zajął normalny czas, gdyż nie natrafiłem na żadne korki i jechałem na pamięć bo wyłączyłem nawigację z Nokii by poczuć się jako kierowcy z dawnych lat a poza tym byłem tam tydzień temu więc warto poćwiczyć mózg. Na miejsce trafiłem troszeczkę inną drogą niż tydzień wcześniej ale najważniejsze, że nie zabłądziłem:)
W Fellbach okazało się, że na załadunek muszę poczekać do godziny 17:00, a była 13:00, bo nie jest jeszcze gotowy. Po 17:00 polecono mi podstawić się pod rampę. Gdy byłem tu tydzień temu widziałem, że pod rampami jest dość ciasno ale dostałem wtedy taką gdzie nie było tragedii - jednak tym razem dostałem taką gdzie odstęp między autami był dosłownie minimalny - otwarte drzwi naczep obu stojących aut się stykały a lusterko musiałem złożyć bo mógłbym uszkodzić kolego stojącego obok.
Załadunek dużo szybszy niż tydzień temu co było mi bardzo na rękę bo udało mi się jeszcze dojechać na kolejny załadunek w okolice Frankfurtu do miejscowości Monzingen. Co warte odnotowania - pogoda tego dnia była jak na końcówkę października dosłownie niesamowita bo temperatura wynosiła 24st. Gdy dojechałem do Monzingen było już całkowicie ciemno a wciąż było 19st. i rozpętała się burza z piorunami. Padało całą noc i cały ranek i pół następnego dnia.
Rano załadowałem się jakimiś pompami olejowymi i chłodnicami wodnymi do jakiś konkretnych urządzeń i pojechałem na ostatni załadunek do miejscowości Simmern oddalonej od Monzingen zaledwie o 35km - nawigacja Nokii nie ma opcji ustawienia gabarytów auta przez co pokierowany zostałem drogą niekoniecznie przeznaczoną dla ciężarówek - na szczęście obyło się bez jakichkolwiek zdarzeń.
W Simmern załadować miałem jakieś dwa agregaty do czegoś tam - jeden mniejszy, drugi większy. Gdy otworzyłem naczepę - wózkowy przyszedł z miarką i po pomiarze oznajmił, że nie da rady załadować bo jest za mało miejsca. Szybko poczaszkowałem co można i jak poprzestawiać i ruszyłem do działania. Ostatnią część drugiego załadunku wrzuciłem jedno na drugie i zrobiło się o ponad metr więcej miejsca. Załadowano mi te agregaty a przedostatni ładunek wrzuciliśmy na sam koniec co w sumie i tak jest mi na rękę bo będę go zrzucał jako pierwszy. Po wszystkim ogień na tłoki by zdążyć na jak najwcześniejszy prom do Szwecji - z wstępnych obliczeń (bo bez nawigacji) wyszło, że do Kiel na 18:45 na 100% nie zdążę więc kierunek Travemunde i prom o 22:00 lub o 1:30. Musiałem jedynie z Simmern wydostać się na jakąkolwiek autostradę by znaleźć drogę w kierunku Hamburga - A61 i dalej A1 i już jesteśmy w "domu". Wszystko dobrze ale w Kolonii nastąpiło jakieś dziwne zdarzenie - najpierw ruch zwolnił w tunelu by po chwili stanąć całkowicie a chwilę po tym ogłoszono alarm i zarządzono ewakuację - stałem akurat blisko zjazdu, więc tam się ewakuowałem i jakoś przez miasto udało mi się powrócić na A1 - zmarnowałem przy tym dobre pół godziny ale przynajmniej nie stałem w korku i koniec końców zdążyłem na prom o 22:00 z Travemunde do Trelleborga.
Po zjechaniu z promu od razu ogień na tłoki bo winieta kupiona przez internet i w perspektywie jeszcze rozładunki tego samego dnia. Na granicy gładko, szybko i bez problemów. Pierwszy rozładunek na terminalu naszej spedycji w Sarpsborgu a drugi w OnTime Langhus - jako, że nie było opcji rozładowania ich ładunku mnie z rampy więc musiałem chwilę poczekać w kolejce na rozładunek bokiem. Niestety gdy dojechałem na trzeci rozładunek w Skedsmokorset firma była już zamknięta więc przykleiłem się do płotu w pobliżu i pauzowałem do rana.
W orzeźwiający poranek szybko rozładowano agregaty i mogłem ruszać na ostatni rozładunek do Elverum. Na miejscu mimo, że była już 10:00 i piękne słońce temperatura 0st. Zima idzie.
Po rozładunku znalazłem spokojne miejsce na oczekiwanie na dalsze dyspozycje. Liczyłem, że uda się jeszcze coś załadować tego dnia, niestety nie udało się to. Około 15:00 otrzymałem jedynie informację, że załadunek nastąpi w poniedziałek w Szwecji i mam zjeżdżać do Sarpsborga i tam pauzować w weekend.
W weekend nic szczególnego się nie wydarzyło, sobota upłynęła na lenistwie i pogawędkach z kolegami z innych firm jeżdżących pod tą samą spedycją a w niedziele praktycznie nie wychodziłem z auta bo cały dzień lało.
W poniedziałek rano otrzymałem dyspozycje załadunku w miejscowości Stenkullen k. Goteborga. Jadę pod adres a tu się okazuje, że firma położona jest po przeciwnej stronie torów kolejowych niż reszta miejscowości a z każdej jej strony zakazy dla ciężarówek - adres poprawny więc jadę mimo zakazu, jestem co raz bliżej a droga co raz węższa aż w końcu dojeżdżam do zakazu wjazdu już nie tylko dla ciężarówek ale i dla zwykłych aut a nawet motocykli a do celu wciąż jakieś 300 metrów.
Wysiadam z auta i idę pieszo sprawdzić - okazuje się, że jest firma, są ludzie którzy na mnie czekają bo jest dla mnie ładunek. Wracam do auta i wjeżdżam w ten absolutny zakaz, cofam w podwórze firmy i ładuję. Ładunek to elementy ekspozycji na targi przemysłu morskiego które mają się odbyć w następny weekend w Rotterdamie. Załadunek sprawia trochę problemów bo każda jedna paczka jest innej wielkości a do tego niemożebnie leje przez cały czas. Po wszystkim jestem calutki mokry mimo, że w sumie jedynie rozpiąłem i zapiąłem bok i założyłem cztery pasy. W trakcie załadunku otrzymuję telefon z informacją, że ze względu na spodziewany huragan odwołano moją rezerwację na prom z Goteborga do Kiel i mam jechać do Trelleborga by spróbować popłynąć stamtąd do Travemunde.
Mniej więcej w połowie drogi z Goteborga do Trelleborga zaczyna wyglądać, że faktycznie coś jest na rzeczy bo wiatr wieje miejscami naprawdę z nieprawdopodobną siłą - jeszcze nie zdarzyło mi się by ze względu na napór wiatru redukować bieg jadąc po płaskim terenie. W kilku momentach naprawdę bałem się by ów wiatr nie przewrócił mojego zestawu bo w sumie załadowałem jedynie 6 ton ładunku. Po drodze co jakiś czas stały na poboczu zestawy którym wiatr pozrywał lub uszkodził plandeki. Nie bez stresu ale na szczęście bez szwanku docieram do Trelleborga a tam okazuje się, że wszystkie promy są odwołane. W biurze armatora informują jedynie, że najbliższy planowany rejs to godzina 10:00 następnego dnia. Koledzy którzy dojeżdżali później do Trelleborga informowali, że gdzieś tam po drodze stali w korku bo wiatr wiał już z taką siłą, że wywrócił jakieś ciężarówki.
Po odebraniu biletu na poranny prom wjechałem w kolejkę oczekujących na zaokrętowanie i położyłem się spać a wiatr bujał całym zestawem do snu.
Rano, spokój, cisza i nawet słońce przez chwilę - po huraganie ani śladu. Prom się trochę spóźnił bo wjeżdżałem nań około 10:20 a od nabrzeża odbił już po 11:00 jednak w Travemunde był planowo.
Po zjechaniu z promu szybka konsultacja z szefem w sprawie tego czy jechać od razu pod firmę czy na spokojnie przyjechać tam następnego dnia po pauzie. Jako, że na promie się przespałem więc nocna jazda szła nader sprawnie a, że po drodze kiepsko było z miejscami do zaparkowania to z rozpędu dojechałem pod samą firmę w Rotterdamie. Na miejscu było o 3 w nocy i okazało się, że nie dostarczam ładunku do żadnej spedycji tylko bezpośrednio na halę wystawową, jednak najpierw pauza do 12:00. Jako, że wstałem trochę wcześniej to przygotowałem sobie naczepę do rozładunku, zakupiłem w pobliskim sklepie świeże pieczywo i dowiedziałem się w biurze gdzie dokładnie mam się rozładować bo centrum wystawiennicze to aż 6 sporych rozmiarów hal. Tuż po południu podjechałem pod halę numer 3 i oczekiwałem na rozładowującego. Ten się nie pojawiał więc poszedłem jeszcze raz do biura bo weekend co raz bliżej a ja zjeżdżam do domu:) Po interwencji w biurze pojawił się wózkowy i zaczął wysupływać kolejne paczki z mojej naczepy. Cała operacja zajęła mu około 15 minut a międzyczasie z pomocą przyszedł mu kolega. Ja przyglądają się ich pracy informowałem kolejno spedycję i szefostwo o postępach i czekałem na dyspozycję kolejnego załadunku. Najpierw polecono mi jechać do Lokeren w Belgii ale szybko to odwołano i kazano jechać do Kampenhout położonego mniej więcej pomiędzy Antwerpią a Brukselą. Na miejscu zameldowałem się dokładnie o 15:30 i obawiałem się czy nie będzie za późno na załadunek - moje obawy okazały się bezpodstawne bo od razu po przyjeździe przystąpiono do załadunku a co ciekawe pomagał przy nim sam szef firmy a poprawność nadzorowała jego żona. Firma której są właścicielami zajmuje się produkcją elementów używanych podczas zawodów jeździeckich (przeszkody, płotki, belki, wózki, itp.). Niestety musiałem na załadunek rozpiąć oba boki naczepy bo ładowano mi te wszystkie elementy w, z pozoru chaotyczny ale jednak przemyślany sposób. Załadunek 11ldm trwał prawie dwie godziny. PO wszystkim okazało się, że mój spedytor chce jeszcze coś doładować następnego dnia ale da mi znać dopiero następnego dnia rano. Właściciele pozwolili mi na terenie ich firmy spędzić noc a nawet udostępnili prysznic.
Rankiem po wizycie w pobliskim Aldiku ruszyłem na załadunek do Oostkamp by załadować trzy palety z przeznaczeniem dla norweskiego oddziały firmy Royce-Rolls (drugi raz w tej trasie dla nich coś wiozę).
Na miejsce dotarłem dość szybko bo nigdzie nie natknąłem się na żadne korki (szczególnie jadąc obwodnicą Brukseli). Załadowałem i zameldowałem, że na naczepie jest jeszcze wolne miejsce (palety dla RR spiętrowano). Spedytor kazał jechać w stronę Antwerpii bo coś jeszcze miał mieć. Najpierw przysłał informację o doładunku koło Utrechtu ale po kilku minutach odwołał i polecił jechać do Polski.
Tego dnia dotarłem w okolice Braunschweig (Brunszwiku) bo skończył się czas a i dalej już jechać nie można było gdyż obowiązywał zakaz ruchu. Stanąć musiałem na płatnym parkingu bo wszystkie darmowe były nabite do ostatniego wolnego skrawka. Zapłaciłem za tę przyjemność 6 euro z czego 5 wykorzystałem w restauracji po czym poszedłem spać.
Następnego dnia rano ruszyłem około 7:30 i już o 13:00 byłem w Szczecinie gdzie musiałem poczekać do dziś rana na wymianę opon na zimowe (wymagane w Norwegii od 1.11) i zmianę.
Tydzień wolnego.
Małe podsumowanie statystyczne:)